Nastała chwila kłopotliwego milczenia.
– Jeszcze jednego drinka? – zaproponował Pitt.
– Nie, dziękuję. – Sandecker wstał. – Na lotnisku Hickam czeka na mnie samolot. Masz ogólny obraz sytuacji, resztę przekaże ci admirał Hunter. Masz się u niego zameldować punktualnie o dziewiątej. Przyślę ci do pomocy twego kumpla.
– Ala Giordino?
– Tak. – Admirał rzucił mu pustą szklankę, którą Pitt zręcznie złapał w locie. – Na pewien czas przerwie prace nad Projektem Lorelei. Jak skończycie, to wróci do badania prądów głębinowych.
– To jedyna radosna nowina, jaką dziś usłyszałem.
– I postaraj się nie dokuczać szyszkom z marynarki więcej niż musisz.
– Rozumiem, że Hunter się poskarżył.
– Powiedzmy, że twoja uwaga o zachowaniu oficerów marynarki dotyczyła wszystkich oficerów – uśmiechnął się Sandecker.
– Niezupełnie, sir – sprzeciwił się Pitt. – Pan jest już na emeryturze.
Krzaczaste brwi uniosły się w zdumieniu.
– No, no. Postaraj się zachować równie dyplomatycznie w stosunku do Huntera, a wszystko będzie okay. Nie mam czasu łagodzić urażonych ego starszych rangą oficerów.
– Cholera! – Dirk ze smutkiem potrząsnął głową. – Kolejny raz żałuję, że nie wybrałem jakiegoś miłego i nieskomplikowanego zawodu… na przykład gajowego.
– Nie jesteś w tym osamotniony – oznajmił z triumfem Sandecker. – Kilkaset razy miałem dokładnie takie same myśli.
– Touch – roześmiał się Pitt.
Pomimo trzydziestopięcioletniej różnicy wieku i ciągłej wymiany sarkastycznych uwag, łączyła ich bliska i zażyła przyjaźń.
– A, prawie zapomniałem. Twój ojciec kazał ci przekazać, że zna twój wstręt do słowa pisanego, ale mógłbyś przynajmniej zatelefonować.
– A jak on się czuje?
– Jak zwykle. Piekło w Kongresie i utarczki w Białym Domu.
– To by się zgadzało. – Pitt odprowadził admirała do drzwi i uścisnął podaną dłoń. – Do zobaczenia.
– Uważaj na siebie.
Zamknął drzwi za Sandeckerem i przez kilka długich minut stał nieruchomo, zastanawiając się, dlaczego właściwie nikomu dotąd nie przyszło do głowy, że „Starbuck” w ogóle nie musiał zatonąć.
Rozdział 5
Pitt wziął solidny prysznic – najpierw gorący, by otworzyć pory skóry, a na końcu lodowaty. Wyszedł spod natrysku, wytarł się, ogolił, uczesał i zabrał za dobieranie odpowiedniego do okazji stroju. Nie miał najmniejszego zamiaru zjawiać się punktualnie w sztabie Huntera. Admirał mógłby pomyśleć, że zyskał pracownika przestrzegającego godzin pracy.
Zdecydował się w końcu na białe ubranie i różową koszulę. Wiążąc krawat, doszedł do wniosku, że niezłym pomysłem byłoby zabrać ze sobą na wszelki wypadek jakieś ubezpieczenie. Summer się nie powiodło, lecz następnym razem jej mocodawcy mogą wysłać grupę swych najlepszych ludzi. Jeżeli to, co Sandecker sugerował, było prawdą, szanse na to, by Dirk Pitt doczekał w spokoju uczciwie zasłużonego wieku emerytalnego malały z godziny na godzinę. Umiał się bić, ale nie miał złudzeń – dobrze wyszkolonemu agentowi z trudem by sprostał, przeciwko dwójce nie miałby szans. Agenci wywiadu są z reguły dobrze wyszkoleni.
Mauser model 712. Schnell Fever Pistole, numer seryjny 47 405, był bronią dziwaczną i nietypową. Każda broń palna ma charakterystyczne cechy – niektóre są na oko nieszkodliwe, inne śmieszne, a jeszcze inne wyglądają groźnie. Pistolet, który Dirk wyjął z walizki, sprawiał wrażenie niebezpiecznego. Był on rzadkością wśród kolekcjonerów, gdyż wyprodukowano ich niewiele w porównaniu z dziesięciostrzałowym modelem Military Pistole. Można było zeń strzelać pojedynczymi pociskami albo serią, po przestawieniu palcem dźwigienki; stawał się wówczas pistoletem maszynowym. Nawet obecnie solidność wykonania gwarantowała doskonałe działanie, a jego wygląd – z drewnianą kolbą i pełnym magazynkiem – wzbudzał u zawodowca szacunek, a u amatora, który znalazł się przed jego lufą, strach.
Pitt rzucił broń na łóżko i wyjął z walizki drewnianą kaburę, która mogła też służyć za kolbę. Miała na końcu stalową skuwkę, którą wsuwało się w prowadnicę w rękojeści broni. Zmieniało to pistolet w niewielkich rozmiarów karabinek, zapewniając lepszą celność i wygodny uchwyt przy strzelaniu seriami. Wsunął pistolet do kabury, dołożył liczący pięćdziesiąt pocisków magazynek i zawinął całość w ręcznik plażowy.
Winda, wioząc go w dół, kilkakrotnie stawała po drodze, jakby nadrabiała pusty przebieg z wczorajszej nocy. W efekcie zapełniła się błyskawicznie, a Dirk skracał sobie czas jazdy rozważaniem, jakie też mogłyby być reakcje współpasażerów na widok tego, co trzymał w kąpielowym ręczniku pod pachą. W końcu towarzystwo wysiadło w hallu, a on wcisnął przycisk „B”, który oznaczał parking.
Było tu pusto i cicho, toteż spokojnie otworzył drzwiczki Cobry, wrzucił ręcznik z zawartością za siedzenie kierowcy i wsiadł, zapuszczając od razu silnik. Wyjechał na ruchliwą już o tej porze Kulakawa Avenue i skręcił na północ. Palmy rosnące wzdłuż ulicy dawały trochę cienia, a chodniki wypełniał tłum turystów w jaskrawych koszulach i sukniach. Słońce prażyło ostro, odbijając refleksy od asfaltu. Czym prędzej sięgnął do skrytki po ciemne okulary.
Jak dotąd miał już godzinę spóźnienia, a i tak nie jechał do portu. Miał jeszcze coś do załatwienia, coś co po długim czasie w końcu mu się przypomniało. Nie wiedział dokładnie, co może przynieść ta wizyta, ale skoro już znalazł się na miejscu, najlepiej było to sprawdzić. Zaparkował wóz, wysiadł i wszedł do budynku, mijając starannie wyrzeźbiony w drewnie napis: Berenice Pawahi Bishop – Muzeum Polinezyjskiej Etnologii i Historii Naturalnej.
Główna sala otoczona położonymi na różnych wysokościach balkonami zastawiona była starannie opisanymi okazami łodzi, wypchanymi ptakami, replikami trzcinowych szałasów i dziwnymi, niezbyt sympatycznymi rzeźbami starych, hawajskich bogów. Dostrzegł wysokiego, starszego, trzymającego się prosto mężczyznę układającego muszle w szklanej gablocie. Podszedł do niego. George Papaaloa miał wygląd Hawajczyka czystej krwi: szeroka, brązowa twarz, wystający podbródek, szerokie wargi i brązowe zamglone oczy. Ruchy miał płynne i pełne wdzięku niczym zawodowy tancerz. Słysząc kroki, uniósł głowę i rozpoznając Pitta, uśmiechnął się szeroko.
– Witaj, Dirk. Cieszę się, że mnie odwiedziłeś. Chodź do gabinetu, tam przynajmniej można spokojnie usiąść.
Gdy szli do spartańsko urządzonego gabinetu, ich kroki odbijały się od ścian wyraźnym echem. W pomieszczeniu znajdowały się stare, ale doskonale zachowane meble; trzy ściany zastawione były od sufitu do podłogi regałami z książkami, na których nie było śladu kurzu. Papaaloa siadł za biurkiem i wskazał gościowi fotel w stylu wiktoriańskim.
– Powiedz mi, przyjacielu, czy może udało ci się odkryć miejsce ostatniego spoczynku króla Kamehameha? – spytał.
– Przez większość poprzedniego tygodnia nurkowałem wzdłuż Kona, ale nie odnalazłem niczego, co przypominałoby jaskinię pogrzebową – odparł Pitt.
– Nasze legendy głoszą, że spoczywa on w jaskini położonej pod wodą. Może chodzi o którąś z rzek?
– Wiesz lepiej ode mnie, że w czasie pory suchej po tych rzekach pozostaje jedynie wspomnienie.
– To być może lepiej byłoby, żeby nigdy nie odnaleziono jego grobu i pozostawiono w spokoju jego szczątki. – Hawajczyk wzruszył ramionami z rezygnacją.
– Nikt nie zamierza zakłócać jego spokoju. Nie ma w grobie żadnego skarbu, więc nie przyciąga on łowców sensacji. Byłoby to wielkim odkryciem archeologicznym. W efekcie Kamehameha Wielki spoczywałby w nowym grobie w Honolulu otoczony szacunkiem, a nie leżał w jakiejś mokrej, mrocznej jaskini.