Rozdział 6
Metalowy barak wyglądał jak biuro upadającej stoczni złomowej i był zdecydowanie najsmętniej wyglądającą budowlą wojskową od czasów wojny secesyjnej. Rdzewiejący, karbowany dach i potłuczone, pokryte kurzem i pajęczynami okna otaczało morze chwastów. Pokrzywione, drewniane drzwi z łuszczącą się farbą dopełniały obrazu całości. Zaledwie Pitt wszedł do środka, stanął przed nim barczysty sierżant z piechoty morskiej z Coltem.45 w kaburze na biodrze. Przypominał napastnika futbolowej drużyny Pittsburgh Steelers.
– Dokumenty proszę. – Prośba zabrzmiała jak żądanie.
– Dirk Pitt. – Pokazał mu legitymację. – Mam się zameldować u admirała Huntera.
– Obawiam się, że muszę zobaczyć pańskie rozkazy, sir.
Dirk nie miał ochoty bawić się w wojsko. Ludzie z piechoty morskiej irytowali go. Byli nieustannie skorzy do walki, paradowali z wypiętą piersią, w wyglansowanych do połysku butach i nigdy nie przepuszczali okazji do chóralnego odśpiewania hymnu swej formacji.
– Papiery pokażę jedynie oficerowi rozprowadzającemu i nikomu więcej – warknął.
– Moje rozkazy… – zaczął sierżant.
– Głoszą, że macie sprawdzać legitymację z osobą, a osobę z listą tych, którym wolno wejść, sierżancie – przerwał mu Dirk. – Nikt nie kazał wam grać bohatera ani sprawdzać rozkazów. A teraz chciałbym wejść, jeżeli nie macie nic przeciwko temu.
Sierżant poczerwieniał na twarzy. Zastanawiał się, czy dać przybyszowi w zęby. Przez chwilę wahał się, studiując chłodny wyraz twarzy Pitta, a potem odwrócił się, otworzył drzwi prowadzące do głównej sali baraku i skinął, by za nim poszedł.
Wnętrze było całkowicie puste, jeżeli nie liczyć dwóch krzeseł, zakurzonej szafki i kilku gazet na podłodze. Lokum cuchnęło stęchlizną, a zwisające z sufitu pajęczyny potwierdzały, że nie było wykorzystywane od lat. Jak na nową siedzibę 101. Floty była to dość oryginalna lokalizacja. Pitt nie ukrywał zdumienia. Sierżant podszedł po rozłożonych gazetach do jednej ze ścian i dwukrotnie mocno tupnął w pokrywające podłogę deski. Odpowiedziało mu przytłumione stuknięcie. Schylił się i uniósł doskonale zamaskowaną klapę, gestem zapraszając Dirka do wejścia. Pod klapą znajdowały się słabo oświetlone schody i następne drzwi, tym razem solidne i obite blachą. Przed nimi prężył się kolejny wartownik z piechoty morskiej. Sierżant właśnie zamykał z hukiem klapę – opadła, zatrzymując się o cal od głowy Pitta.
Stojący przy drzwiach żołnierz bez słowa otworzył je i Pitt po odsunięciu ciężkiej zasłony znalazł się w zupełnie innym świecie. Przed nim rozciągał się rzęsiście oświetlony podziemny bunkier w kształcie kwadratu o boku dwustu stóp, pełen elektroniki i ludzi. Podłogę pokrywała wykładzina, a na niej stały biurka, stoliki i szafy zastawione komputerami, maszynami do pisania, telewizorami, monitorami i teleksami. Większość stanowisk obsadzały dziewczęta w nieskazitelnie czystych uniformach; oprócz nich w pomieszczeniu znajdowało się około dwudziestu oficerów stojących w kilku grupkach i zawzięcie ze sobą dyskutujących. Oficerowie stali przy podświetlonych, szklanych mapach zajmujących dwie ściany i coś na nie nanosili, zerkając co chwilę na trzymane w dłoniach wydruki. W oczach Pitta całość wyglądała jak wysokiej klasy totalizator, brakowało tylko monotonnego głosu sprawozdawcy podającego przebieg kolejnej gonitwy.
Admirał Hunter dostrzegł go, odłączył się od jednej z grup i podszedł z wyciągniętą ręką.
– Witamy w nowej kwaterze, panie Pitt.
– Przyznaję, że robi wrażenie.
– Zbudowana w czasie drugiej wojny i nigdy dotąd nie używana. Nie mogłem patrzeć, jak się marnuje.
W tym momencie z przepraszającym uśmiechem minęła ich zgrabna pani porucznik niosąca stertę akt. Pitt uśmiechnął się w odpowiedzi i automatycznie zanotował w pamięci dane: wzrost, waga, budowa i to, czy jest chętna, czy nie. Wydawało się, że jest.
– Moje gratulacje dla dekoratora wnętrz – stwierdził, nie spuszczając oczu z tylnych wdzięków pani porucznik siadającej właśnie do telefaksu.
– Uprasza się o niedotykanie eksponatów – odpalił z wdziękiem Hunter, biorąc go za ramię i prowadząc do biura wyposażonego w normalne ściany i drzwi. Głęboko pobrużdżona twarz i przenikliwe oczy robiły zeń idealnego wręcz dowódcę zespołu uderzeniowego planującego atak na niewidzialnego wroga czającego się za horyzontem. – Jest pan spóźniony o dwie godziny i trzydzieści osiem minut – oznajmił admirał, zamykając drzwi.
– Przepraszam, sir, ale ruch w mieście jest nie do wytrzymania; te wypadki…
– Tak też pan mówił przez telefon. Należy się panu pochwała. Wdzięczny jestem, że najpierw zadzwonił pan do mnie, a nie na policję. To było rozsądne posunięcie.
– Które nic nam nie dało z powodu mojego braku przezorności. Lepiej było zostać na miejscu.
– Niech się pan tym nie martwi; nie sądzę, by trup, poza nazwiskiem, dał nam więcej informacji. Jego wspólnicy również, i to nie z braku chęci, co przy odpowiednich sposobach perswazji przestaje być problemem, ale z prostego powodu, że niewiele by wiedzieli. Nie wtajemnicza się we własne plany wynajętych rzezimieszków, a ci najprawdopodobniej byli lokalnymi łobuzami wynajętymi, by umieścić pana na cmentarzu.
– Mimo to mogli wiedzieć coś istotnego.
– Zawodowcy nie postępują w ten sposób, a wynajęci pomocnicy wiedzą tyle, ile muszą; sam pan to doskonale wie.
– Mówiąc zawodowcy, ma pan na myśli Rosjan? – upewnił się Pitt.
– Może, choć nie mamy dowodów. Nasi ludzie są przekonani, że Rosjanie od dłuższego czasu węszą w okolicy, próbując ustalić pozycję „Starbucka”, aby dostać się tam przed nami.
– Admirał Sandecker wspominał o takiej możliwości.
– Wspaniały człowiek. – W głosie Huntera był autentyczny podziw. – Pokazał mi rano pańskie akta i uczciwie przyznaję, że zawartość mnie zaskoczyła. Krzyż Lotniczy z dwoma okuciami, Srebrna Gwiazda, Purpurowe Serce i kilka pochwal z wpisaniem do akt. Przyznaję, że po wczorajszym spotkaniu miałem o panu niezbyt pochlebne zdanie.
Admirał wziął leżące na blacie papierosy i wyciągnął je w kierunku Pitta niczym indiański wódz fajkę pokoju. Wyglądało na to, że naprawdę chce naprawić wczorajsze gafy.
– Zauważył pan pewnie, że w moich aktach nie było wzmianki o Medalu za Wzorową Służbę, sir – stwierdził Dirk, biorąc papierosa.
– Zauważyłem – przyznał Hunter, nie spuszczając z niego badawczego wzroku. Zapalił, zaciągnął się głęboko, po czym rzekł do stojącego na biurku interkomu: – Yager, odszukaj komandorów Bolanda i Denvera i poproś ich tu. – Wskazał na wiszącą na ścianie mapę Pacyfiku i zwrócił się do Pitta: – Hawajski wir jest tu, majorze. Słyszał pan kiedyś o nim?
– Pierwszy raz dziś rano, sir.
Hunter stuknął palcem w mapę na północ od Oahu.
– Tu, na obszarze o średnicy około czterystu mil, od roku pięćdziesiątego szóstego zaginęło prawie czterdzieści statków. W każdym przypadku poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Do drugiej wojny rejon był normalny, raz czy dwa na dwadzieścia lat coś tu tonęło. – Przerwał i podrapał się za uchem. – Dokładnie przestudiowaliśmy ten problem, przepuszczając każdą informację przez komputer z nadzieją, że może on znajdzie coś, co przeoczyliśmy. Jak dotąd mamy jedynie masę nieprawdopodobnych teorii, faktów jest bardzo mało i mają ze sobą niewiele wspólnego.
Przerwało mu ciche pukanie do drzwi. Po chwili do pokoju weszli Denver i Boland. Przez chwilę obaj spoglądali na Pitta obojętnie, nie poznając go.