– Dirk, dobrze że jesteś z nami. – Denver pierwszy rozpoznał gościa.
– Tym razem ubrałem się odpowiednio do okazji. – Pitt wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Boland skinął mu głową, wymamrotał powitanie i usiadł.
– Nie mieliśmy dość czasu, aby dobrze się zorganizować – Hunter ponownie zabrał głos – ale co nieco zdołaliśmy zrobić. Komputery mamy połączone ze wszystkimi agencjami do spraw bezpieczeństwa w kraju oraz z głównymi bankami danych. Mam nadzieję, że skoordynuje pan nasze poczynania z waszymi ludźmi w stolicy. Potrzebujemy odpowiedzi, i to szybko. Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, proszę się z tym zwracać do komandora Bolanda.
– Jest taki jeden drobiazg. Do wczoraj byłem tu na wakacjach i nigdy nie słyszałem o tej sprawie. Niewiele będę w stanie pomóc, nie wiedząc dokładnie, o co właściwie chodzi. Tajemnicze „cos” porywające statki nie jest specjalnie konkretną informacją.
Hunter przyjrzał mu się uważnie.
– Przepraszam. – Zamilkł i po chwili cicho stwierdził: – Zakładam, że słyszał pan o trójkącie bermudzkim.
Pitt skinął głową.
– Nie jest to jedyny obszar na świecie, gdzie zdarzają się nie wyjaśnione zjawiska – ciągnął admirał – choć jest zdecydowanie najsłynniejszy. Morze Śródziemne ma swój dzwon, na Pacyfiku jest Romondo, rejon na południowy wschód od Japonii. Zaginęło tam więcej statków w ciągu ostatnich dwóch wieków niż na pozostałych wodach tej planety łącznie. No i to co nas najbardziej interesuje, czyli trójkąt bermudzki Pacyfiku, hawajski wir.
– Osobiście uważam, że to brednie – poinformował go Pitt, korzystając z chwili przerwy.
– Nie byłbym tego taki pewien – wtrącił Boland. – Wielu ludzi, w tym szanowani naukowcy, jest innego zdania.
– A więc jest pan sceptykiem? – spytał Hunter.
– Dokładnie. Wierzę tylko w to, co widzę, czuję i czego dotknę – odparł Dirk.
Hunter wyglądał na zrezygnowanego.
– Panowie, nasze prywatne opinie i tak nie mają większego znaczenia. Liczą się fakty i to będzie nas interesowało tak długo, dopóki ja tu dowodzę. Naszym zadaniem jest ratownictwo morskie, a w tej chwili naszym celem jest odnalezienie i wydobycie USS „Starbuck”. Jedynym powodem, dla którego poruszamy kwestię tego hawajskiego wiru, są dziwne okoliczności towarzyszące odnalezieniu kapsuły i treść wiadomości od komandora Dupree. Jeżeli przy okazji rozwiążemy tajemnicę znikania innych statków w tej okolicy, będzie to oczywista korzyść dla żeglugi i wszystkich zainteresowanych. Natomiast jeżeli Rosjanie czy Chińczycy znajdą i wydobędą „Starbucka” pierwsi, nie wywoła to w Waszyngtonie entuzjazmu.
– Zwłaszcza w Departamencie Marynarki – mruknął Boland.
– Właśnie – zgodził się Hunter. – Również we wszystkich laboratoriach i ośrodkach badawczych, które przez ładnych parę lat trudziły się nad zaprojektowaniem i skonstruowaniem najnowocześniejszego na świecie okrętu podwodnego o napędzie atomowym. Ludzie, którzy poświęcili swe siły i czas na powstanie „Starbucka”, nie będą zadowoleni, jeżeli okaże się, że cumuje on we Władywostoku czy innym podobnie miłym miejscu.
– Czy istnieją jakieś podobieństwa w okolicznościach zaginięcia „Starbucka” oraz innych statków lub samolotów w tym rejonie? – spytał Pitt.
– Trzeba najpierw wyjaśnić jedną rzecz – odparł Boland rzeczowym tonem. – W przeciwieństwie do trójkąta bermudzkiego, tutaj nie giną samoloty. Po drugie, ponieważ nie ma rozbitków, szczątków czy sygnałów, trudno mówić o podobieństwach lub różnicach, bo ich po prostu nie znamy. Jedyną cechą wspólną dla „Starbucka” i innych zaginionych statków jest to, że wszystkie zniknęły w dość precyzyjnie określonym rejonie Pacyfiku.
– Nie licząc kapsuły, którą pan odkrył wczoraj – wtrącił Denver – dotychczas istniał tylko jeden wypadek, przy którym byli świadkowie…
– „Lillie Marlene” – dodał cicho Hunter. Spoglądał nieobecnym wzrokiem w przestrzeń. – Wypadek bardziej niezwykły niż sprawa „Mary Celeste”. – Przerwał, po krótkich poszukiwaniach wyjął z jednej z szuflad biurka teczkę i podał ją Pittowi ze słowami: – Jest tu zaledwie kilka kartek maszynopisu i będzie najlepiej, gdy pan sam to przeczyta. – Wcisnął guzik interkomu i polecił: – Yager, przynieś cztery kawy.
Dirk siadł wygodniej w fotelu i zagłębił się w lekturze.
Przypadek SS „Lillie Marlene”
Popołudniu 10 lipca 1968 roku SS „Lillie Marlene „(były brytyjski kuter torpedowy przebudowany na prywatny jacht) opuścił Honolulu i popłynął kursem na północny zachód od Oahu, by na pełnym morzu filmować sceny z łodziami ratunkowymi pod kierownictwem reżysera i producenta o międzynarodowej sławie, Herberta Verhussona, będącego także właścicielem jachtu. Morze było spokojne, pogoda dobra, a wiatr z północnego wschodu wiał z siłą około czterech węzłów.
13 lipca o godzinie 20.50 radiostacja straży przybrzeżnej w Makapuu Point i Centrum Łączności Floty w Pearl Harbor odebrały sygnał SOS z tej jednostki oraz jej pozycję. Zaalarmowano samoloty ratownictwa morskiego na lotnisku Hickam oraz jednostki ratownicze floty i straży przybrzeżnej na Oahu, ale łączność z jachtem trwała zaledwie dwanaście minut. Potem została zerwana. Odzyskano ją na krótko i usłyszano ostatnie tajemnicze zdania z pokładu „Lillie Marlene”: „Przybyli z mgły. Kapitan i pierwszy oficer nie żyją. Załoga walczy. Żadnych szans. Zbyt wielu. Pasażerowie giną pierwsi, nikt, nawet kobiety nie są oszczędzone… O Boże! Na południu widać na horyzoncie statek. Gdyby tylko zdążyli na czas! Verhusson zabity. Teraz idą po mnie. Nie mam czasu, usłyszeli radio. Nie wińcie kapitana. Nie mógł wiedzieć. Dobijają się do drzwi! Nic nie rozumiem, znów płyniemy. Pomocy! Na miłość boską, pomóżcie nam! O Jezu, oni…”
Wiadomość urwała się i nigdy już nie nawiązano łączności z operatorem. Pierwszym statkiem, który dopłynął na miejsce tragedii, był hiszpański frachtowiec „San Gabriel”. Był w odległości dwunastu mil, gdy odebrał sygnał SOS z pokładu jachtu i to jego musiał widzieć operator, nadając swój ostatni meldunek Gdy podpłynął do idącego z niewielką prędkością jachtu, załoga stwierdziła, że „Lillie Marlene” wygląda na nie uszkodzoną. Nagle silniki przestały pracować i jacht stanął w miejscu. Umożliwiło to hiszpańskiemu kapitanowi wysłanie drużyny abordażowej. Jej członkowie znaleźli martwą załogę i pasażerów leżących na pokładzie i w kabinach. Ciała były zielonkawej barwy, o twarzach częściowo zniekształconych jakby pod wpływem wielkiego ciepła. Przy nadal włączonej radiostacji siedział trup operatora. Oficer dowodzący drużyną połączył się natychmiast z „San Gabrielem „, z przerażeniem w głosie opisując sytuację na jachcie. Na statku panował okropny odór podobny do zapachu spalonej siarki. Położenie zwłok i nienaturalne ułożenie kończyn świadczyły o tym, że rozegrała się tu zażarta walka. Twarze wszystkich zmarłych były zwrócone na północ, nawet pyszczek pieska, którego miała na rękach jedna z pasażerek.
Po krótkiej naradzie w sterówce jachtu zasygnalizowano kapitanowi „San Gabriela”, żeby podano linę holowniczą. Jacht był w dobrym stanie, postanowiono więc doholować go do Honolulu i zgarnąć należne prawnie pryzowe. Jednak zanim zdołano przerzucić linę, jachtem targnęła potężna eksplozja. Frachtowiec zakołysał się mocno, a resztki „Lillie Marlene”, zamordowanych i drużyny abordażowej wybuch rozrzucił na przestrzeni ćwierć mili. Nikt nie ocalał, a szczątki szybko zatonęły.
Po przeanalizowaniu faktów, dowodów i dokumentów oraz po przesłuchaniu świadków zespół dochodzeniowy straży przybrzeżnej zamknął sprawę stwierdzeniem: „Śmierć załogi i pasażerów oraz późniejsze zatonięcie w wyniku eksplozji jachtu „Lillie Marlene” można przypisać jedynie nie wyjaśnionym okolicznościom lub działaniu nieznanych osób.