Pitt zamknął teczkę i położył ją na biurku Huntera.
– Mówiąc łagodnie, to niesamowite – przyznał.
– To jedyny sygnał wzywający pomocy i jedyny raport świadków, jaki istnieje w związku z całą tą sprawą – poinformował go admirał.
– Najbardziej prawdopodobny wydaje się atak wykonany przez drużynę abordażową – stwierdził Pitt.
– Ludzi, którzy weszli na pokład jachtu, uwolniono od podejrzeń – powiedział Boland. – Wyliczenia na podstawie radiolokacyjnych namiarów radiostacji i porównania czasu wykazały, że ten Hiszpan istotnie był o dwanaście mil od jachtu, gdy z pokładu „Lillie Marlene” nadawano SOS.
– I w okolicy nie było żadnego innego statku? – upewnił się Dirk.
– Wiem, o co ci chodzi – wtrącił Denver. – W tych okolicach piractwo wymarło wraz z żaglowcami. To nie Morze Południowochińskie.
– W swej wiadomości Dupree wspomina coś o mgle. Czy „San Gabriel” zauważył coś podobnego? – zapytał po chwili Pitt.
– Nie. Poza tym pierwsze sygnały SOS nadano prawie o dziewiątej wieczorem. Na tej szerokości geograficznej to już prawie noc. Ciemny horyzont uniemożliwiłby dostrzeżenie takiego obłoku, gdyby on nawet tam był – odparł Hunter.
– W dodatku – uzupełnił Denver – mgła w lipcu w tej części Pacyfiku jest równie rzadka jak śnieżyca na Waikiki. Niewielki obłok mgły tworzy się, gdy zastałe ciepłe powietrze ulega ochłodzeniu i kondensacji, zazwyczaj podczas bezwietrznych nocy przy zetknięciu z chłodniejszą i spokojną powierzchnią wody. W tych okolicach praktycznie nie występują takie warunki pogodowe. Wiatr wieje nieprzerwanie prawie cały rok, a woda o temperaturze siedemdziesięciu do osiemdziesięciu stopni Fahrenheita nie jest chłodną powierzchnią potrzebną do kondensacji.
– Należy także wziąć pod uwagę, że gdyby „San Gabriel” nie nadpłynął, to jacht eksplodowałby i zatonął, nie zostawiając śladów – włączył się do rozmowy Boland. – I zostałby zaliczony do przypadków tajemniczych zaginięć.
– Z drugiej strony – Denver spojrzał nań bez sympatii – jeśliby sprawcą ataku było coś nie z tego świata, a tej możliwości nie możemy całkowicie wykluczyć, to niezbyt rozsądne byłoby przeprowadzenie go w zasięgu widoczności innej jednostki oraz pozostawienie grupie abordażowej czasu na inspekcję. Musiała w tym tkwić konkretna przyczyna.
– Znów się zaczyna – jęknął Boland.
– Proszę trzymać się faktów, komandorze. – Hunter przesłał Denverowi lodowate spojrzenie. – Nie mamy czasu na science fiction.
Zapadła ciężka cisza przerywana jedynie odgłosami dochodzącymi z głównej hali. Pitt zmęczonym gestem przetarł oczy i potrząsnął głową. Gdy się odezwał, mówił cicho i spokojnie, wolno akcentując słowa:
– Myślę, że komandor Denver poruszył ciekawe zagadnienie.
– Jest pan zwolennikiem małych, zielonych ludzików, którzy nie lubią, gdy coś im pływa nad głową? – spytał ironicznie Hunter.
– Nie. Ale sądzę, że ten, kto jest odpowiedzialny za te katastrofy, chciał, by ów hiszpański frachtowiec odkrył jacht. Miał w tym swój cel.
– Jaki? – Hunter spoważniał.
– Wykluczmy na chwilę złą pogodę, brak umiejętności, pecha i zły stan statków. Pójdźmy teraz dalej i załóżmy, że mamy do czynienia z jakąś inteligencją.
– Niech będzie – zgodził się Boland. – Kryje się za tym jakiś rozum. Co wobec tego osiągnął, niemal pozwalając przyłapać się w trakcie masowego mordu?
– Raczej dlaczego odstąpił od sprawdzonej rutyny postępowania? – odparł Pitt pytaniem. – Marynarze są ludźmi niesamowicie przesądnymi. Większość nie potrafi nawet pływać, nie mówiąc już o nurkowaniu w kombinezonie. To, co dzieje się pod powierzchnią, po której pływają, jest zawsze groźne, tajemnicze i owiane przesądami. Najgorsze, co ich może spotkać to utonięcie albo spotkanie rekina. Sądzę, że ten, kto kieruje całą akcją, zaplanował odnalezienie „Lillie Marlene” i nawet odpowiednio poukładał trupy, by wywrzeć większe wrażenie.
– Tyle wysiłku, by przestraszyć kilku marynarzy – mruknął nie przekonany Boland.
– Nie kilku – sprzeciwił się Dirk – ale wszystkich pływających po tym obszarze. Mówiąc krótko, cały incydent z jachtem był ostrzeżeniem.
– Przed czym? – spytał Denver.
– Żeby ludzie trzymali się z daleka od tego obszaru.
– Przyznaję – powiedział powoli Boland – że od czasu „Lillie Marlene” żegluga omija ten rejon jak zadżumiony.
– Tylko coś tu się nie zgadza – wtrącił Hunter. – Jedyni naoczni świadkowie, czyli grupa abordażowa, zostali wysadzeni w powietrze wraz z jachtem i ofiarami wypadku.
– To proste – uśmiechnął się Pitt. – Grupa miała wrócić na „San Gabriela” i złożyć raport kapitanowi. Nasz geniusz nie wziął jednak pod uwagę ludzkiej zachłanności. Grupa zdecydowała pozostać na jachcie i doholować go do portu. Pewnie już w myślach dzielili pryzowe. Ich błąd polegał na użyciu do łączności ze statkiem radia zamiast tuby, co dowodzi, że nasz geniusz ma gdzieś radiostację podsłuchową. Nie mógł dopuścić, by jacht został poddany dokładnym oględzinom i ekspertyzom, bo odkryto by wówczas nie tylko oszustwo, ale również zwykły mord. Wysadził więc jacht natychmiast wraz z grupą abordażową. Ładunki musiały być wcześniej przygotowane do odpalenia. To jedyna możliwość. Zastosowanie min lub torped w tym przypadku nie wchodzi w grę, jest zbyt skomplikowane.
– Całkiem prawdopodobna hipoteza – westchnął Hunter. – Ale nawet jeśli pańska płodna wyobraźnia odkryła prawdę, to nadal nie rozwiązuje to naszego głównego problemu… odnalezienia „Starbucka”.
– Właśnie miałem do tego dojść – uśmiechnął się Dirk. – Wiadomość radiowa z „Lillie Marlene” i ta pisana przez komandora Dupree są w ogólnej wymowie dość podobne. Ta sama prośba, te same niemal słowa o niewinności kapitana. Trochę to dziwne, nieprawdaż? Wszystko to prowadzi do następującego wniosku: wiadomość od Dupree jest fałszerstwem.
– Braliśmy to pod uwagę – odparł Hunter. – W nocy dokumenty zostały przesłane samolotem do Stanów. Godzinę temu dostaliśmy z wywiadu floty wynik ekspertyzy grafologicznej: wiadomość pisał własnoręcznie Dupree.
– Naturalnie, że to było jego pismo – zgodził się Pitt. – Ten, kto wymyślił całą tę operację, nie był aż tak naiwny, by nie wziąć pod uwagę ekspertyzy grafologicznej. Próba podrobienia kilku stron byłaby szaleństwem, które musiałoby się wydać. Natomiast dobrze byłoby, gdyby eksperci sprawdzili autentyczność powstawania tego tekstu. Coś mi się wydaje, że nie został on napisany odręcznie, lecz wydrukowano go na drukarce; dopiero potem pociągnięto po nim długopisem.
– To bez sensu – sprzeciwił się Boland. – By to zrobić, ktoś musiałby dysponować rękopisami Dupree. Z czegoś przecież musieli kopiować.
– Dziennik okrętowy to raz, korespondencja to dwa, a kto wie, czy nie prowadził własnych notatek z podróży – odpalił Pitt. – W kapsule były ostatnie karty dziennika, brakowało kilku stron. Wydaje się, że z dostępnego materiału powycinano, co się dało i zmontowano zdania, które czytaliśmy. Dalej część została przefotografowana, zdrukowana na oryginalnych kartach dziennika i podretuszowana na rękopis.
– To mogłoby tłumaczyć niezbyt logiczne w niektórych miejscach zdania lub brak pewnych opisów, które powinny się tam znaleźć – mruknął zamyślony Hunter. – Ale to nadal nam nie wyjaśnia, gdzie jest Dupree i jego okręt.