Pitt wstał i podszedł do mapy.
– Czy „Starbuck” wysyłał swe meldunki do Pearl Harbor w zakodowanej formie? – spytał.
– Nie zainstalowano na nim maszyn kodujących, gdyż okręt operował albo na naszych wodach, albo w ich pobliżu. Miał otrzymać nową generację maszyn szyfrujących po powrocie – wyjaśnił Hunter.
– Dość ryzykowne, żeby któryś z naszych okrętów podwodnych nadawał otwartym tekstem – stwierdził zaskoczony Pitt. – Przynajmniej dla mnie.
– Cisza radiowa obowiązuje tylko na patrolach i po osiągnięciu wyznaczonego rejonu – wyjaśnił Boland. – Ponieważ „Starbuck” odbywał rejs próbny i istniało spore niebezpieczeństwo awarii, Dupree miał rozkaz podawania pozycji co dwie godziny, tak na wszelki wypadek. Rejs miał trwać jedynie pięć dni i zanim Rosjanie czy ktokolwiek inny zdołałby go dokładnie wyśledzić, zidentyfikować i wysłać na miejsce statek z elektronicznym wyposażeniem pomiarowym, „Starbuck” od dawna cumowałby bezpiecznie w Pearl Harbor.
– Ten czerwony znak – Pitt wpatrywał się w mapę – to miejsce, w którym według wiadomości od Dupree powinien znajdować się „Starbuck”, tak? A ta seria czarnych znaczków to ostatnie meldowane przez radio jego pozycje?
– Zgadza się – przytaknął Hunter.
Pitt przez długą chwilę wpatrywał się w mapę bez słowa. W końcu odsunął się o krok i wskazał ostatni z czarnych znaczków pytając:
– Jak daleko przeszukano obszar od tego miejsca?
– Wachlarzem na północny zachód do odległości trzystu mil – odparł zaskoczony Boland. – Może dowiedzielibyśmy się w końcu, po co ten cały egzamin?
– Jak wiem, w poszukiwaniach brało udział ponad dwadzieścia okrętów i sto samolotów, tak? – upewnił się Pitt. – Nie znaleziono absolutnie nic, pomimo zastosowania całej najnowszej techniki, jak magnetometry, sonary, telewizja podwodna i co tam jeszcze komu przyszło do głowy. Czy to nie zdziwiło nikogo z tu obecnych?
– A dlaczego miałoby zdziwić? – spytał zaskoczony Hunter. – „Starbuck” mógł zatonąć w jakimś podwodnym kanionie…
– Albo w warstwie miękkich osadów – dodał Denver. – Znalezienie jednego okrętu na tak dużym akwenie, to prawie to samo, co szukanie przysłowiowej igły w stogu siana.
– Mój drogi – rozpromienił się Dirk. – Właśnie powiedziałeś magiczne słowo, a raczej słowa.
Denver przypatrywał mu się z niepewnym wyrazem twarzy.
– Jednego okrętu – powtórzył Pitt. – Całe poszukiwania nie mogły odnaleźć jednego okrętu.
– I co z tego? – spytał lodowato Hunter.
– Nie rozumiecie? Przeszukano sam środek obszaru zwanego hawajskim wirem. Zgadzam się z tym, co powiedzieliście o „Starbucku”. Może nie dało się na niego trafić, ale jednostki ratownicze powinny bez kłopotów coś znaleźć. Przecież tam ponoć leży prawie czterdzieści innych wraków.
– Cholera! – Hunter zrozumiał wreszcie, do czego zmierzał Pitt. – Nigdy nie pomyśleliśmy o…
– Rozumiem – przerwał mu niezbyt grzecznie Boland, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. – Tylko co z tego wynika?
– To, że przeszukiwano nie ten rejon, który należało – odparł Pitt. – Oznacza to również, że wiadomość od komandora Dupree jest oszustwem, tak samo jak ostatnie pozycje okrętu podawane przez radio. Mówiąc krótko, panowie, okrętu należy szukać nie na północnym zachodzie, ale w rejonie odwróconym o sto osiemdziesiąt stopni, czyli na południowym zachodzie.
Hunter, Denver i Boland przyglądali mu się w pełnym zdumienia milczeniu. Na ich twarzach powoli zaczęło pojawiać się zrozumienie. Pierwszy zareagował Denver.
– Zgadza się – powiedział.
Twarz Huntera nabrała nagle rumieńców, oczy błysnęły entuzjazmem. Przez ponad minutę wpatrywał się w mapę z ożywieniem nie notowanym od miesięcy, po czym odwrócił się i spytał Bolanda:
– Komandorze, jak szybko „Martha Ann” może wypłynąć?
– Trzeba przyjąć na pokład helikopter, zatankować i jeszcze raz sprawdzić aparaturę… Sądzę, że nie później niż o dwudziestej pierwszej dziś wieczorem, sir.
– Nie zostanie nam dużo czasu na ustalenie kursu i rejonu poszukiwań – oznajmił Hunter i zwrócił się do Denvera: – To pańska specjalność. Proponuję, aby niezwłocznie zabrał się pan do roboty.
– Wszystko jest już w komputerach, sir. To tylko kwestia odwrócenia danych wejściowych co do kierunku, w którym mają być prowadzone poszukiwania. Zajmie to kwadrans, najwyżej pół godziny i po wszystkim, sir.
Hunter potarł czoło.
– Dobrze, panowie. Reszta należy do nas. Oddałbym połowę tych pasków, żeby popłynąć z wami, ale w Stanach łeb by mi za to urwali. Tak na marginesie, panie Pitt, mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko wzięciu udziału w bliżej nie określonej czasowo podróży morskiej?
– Chwilowo nie mam żadnych innych atrakcyjnych planów – uśmiechnął się w odpowiedzi Dirk.
– To dobrze. – Hunter zapalił kolejnego papierosa. – Proszę mi odpowiedzieć, jeśli pan naturalnie może, na jedno pytanie: Jakim cudem oficer lotnictwa został zastępcą szefa jednej z najważniejszych rządowych agencji do spraw morskich?
– Zestrzeliłem admirała Sandeckera wraz z jego sztabem nad Morzem Południowochińskim, sir – odparł Pitt z szerokim uśmiechem.
Hunter uwierzył mu bez protestów. Przypomniały mu się słowa admirała Sandeckera usłyszane rankiem: „Jeżeli chodzi o Pitta, to wszystko jest możliwe”. Słowa te w najbliższym czasie miały zacząć go prześladować.
Rozdział 7
Godzinę po zapadnięciu zmroku Cobra AC wjechała na portowy parking w Pearl Harbor. Przednie koła dotknęły drewnianego ogranicznika, silnik umilkł, światła zgasły i cicho trzasnęły drzwiczki. Pitt wysiadł, rozglądając się od niechcenia. Wszędzie panowała cisza i spokój. Gdy obejmował wzrokiem światła portu, bryza zmieniła kierunek, przynosząc ze sobą zapach, który każdemu – od krupiera z Las Vegas po celnika z Iowa – skojarzyłby się nieomylnie z portowym nabrzeżem. Jedyny i niepowtarzalny bukiet ropy, dziegciu i smoły z domieszką dymu i aromatu słonej morskiej wody. Dirk lubił ten zapach; niósł ze sobą wspomnienia odległych portów i zapowiedź przygody.
Jedynym żywym stworzeniem w zasięgu wzroku była mewa siedząca na drewnianym ogrodzeniu, która błysnęła w jego kierunku czarnym okiem i odwróciła łebek. Dirk sięgnął na siedzenie samochodu i wziął owiniętego w ręcznik Mausera. Wciągnął głęboko powietrze, wcisnął broń pod pachę i zamknął wóz. Wolnym krokiem ruszył w stronę nabrzeża.
Gdyby tej nocy ktoś kręcił się po porcie, z pewnością w wyglądzie Pitta nie zauważyłby nic zwracającego uwagę. Nienagannie zazwyczaj ubrany Dirk paradował bowiem w znoszonej zielonkawej koszuli, wypłowiałych gabardynowych spodniach i zniszczonych traktorach zawiązanych zamiast sznurowadłami cienką linką. Strój był podarkiem od szefa ochrony 101. Floty, aby Dirk „pasował do wystroju”, jak to określił oficer, wchodząc na pokład „Marthy Ann”. Przyodziewek był o numer za mały, nieco trzeszczał w szwach i zdecydowanie nie był wzorem komfortu. Być może rzeczywiście Pitt nie odróżniał się zewnętrznie od zwykłego marynarza, ale czuł się jak lump z najpodlejszej portowej ulicy. Brakowało mu tylko papierowej torby z tanim winem albo butelki Grand Mariner Yellow Ribbon. Byłby to odpowiedni dodatek do tych szmat.
Sto jardów dalej zatrzymał się, spoglądając na górujący nad nim ciemny kadłub pogrążony w mroku. Jedyne światło rzucała kołysząca się na drucie goła żarówka nad zużytym trapem. Dojście do niego oświetlały dwie metalowe lampy umieszczone na ścianach pobliskiego magazynu. Ich słaby blask w połączeniu z całkowitą ciszą i mrokiem przydawał cumującemu przy nabrzeżu statkowi nastroju tajemniczości i niesamowitości. Jednostka była stara i zniszczona. Prosto ścięty dziób, przypominająca pudełko nadbudówka zwieńczona pojedynczym, cienkim kominem udekorowanym błękitnym pasem łuszczącej się farby. Na pokładzie niczym uschnięty las wznosiła się plątanina dźwigów. Kiedyś kadłub pomalowano na czarno; poniżej linii wody był czerwony. Obecnie jednak był brudny, odrapany i zardzewiały. Jednostka była duża, Pitt ocenił jej wyporność na około dwanaście tysięcy ton. Napis na rufie, niegdyś biały, był tak spłowiały, że z trudem dało się odczytać: „Martha Ann” – Seattle. Trap wyglądał niczym tunel prowadzący w czarną nicość. Cały statek pogrążony był w mroku, ludzką obecność zdradzał tylko stłumiony szum generatorów we wnętrzu kadłuba i cienka smużka dymu wznosząca się z komina. Dirk westchnął i ruszył w górę, pochylając ciało, by zniwelować nachylenie trapu. Noc była bezksiężycowa, światło lamp nie docierało do końca trapu i pokład statku pogrążony był w zupełnym mroku. Pitt zawahał się.