– Poruczniku?
Oficer był już przy konsolecie sonaru, czekając na wydruk.
– Pięć tysięcy sześćset siedemdziesiąt stóp, sir – powiedział.
– Czy jest w tym coś niezwykłego? – Pytanie Bolanda skierowane było do Pitta.
– Powinno być głębiej. Możemy sprawdzić na mapie?
– TU, sir. – Porucznik wskazał stół z blatem z mlecznego szkła, podświetlonym od spodu, na którym rozwijał właśnie mapę. – Dno morskie północnego Pacyfiku. Jest niezbyt dokładna, sir, bo było niewiele wypraw pomiarowych w tej części świata.
Boland zreflektował się wreszcie i dokonał prezentacji:
– Dirk Pitt, a to porucznik Stanley.
– Dobra, Stanley – uśmiechnął się Dirk, opierając łokcie na blacie. – Zobaczmy, co tu mamy. Jaka jest nasza pozycja?
– Gdzieś o włos stąd. – Stanley zrobił krzyżyk na mapie. – 32°10’ północnej i 151°17’ zachodniej.
– To znaczy, że jesteśmy nad strefą pęknięcia Fullertona – powiedział wolno Pitt.
– Brzmi jak kontuzja piłkarska. – Boland także pochylił się nad mapą.
– Strefa pęknięcia to szczelina w Ziemi, coś jakby szew umożliwiający ruchy tektoniczne podłoża. Takich szczelin są setki stąd aż do wybrzeży Kalifornii.
– Ma pan rację co do głębokości, według mapy dno powinno być na jakichś piętnastu tysiącach stóp. – Stanley podkreślił liczbę na mapie widniejącą najbliżej ich pozycji.
– Może jesteśmy w pobliżu jakiejś podwodnej góry nie zaznaczonej na mapie – rzekł niepewnie Dirk.
– Dno podnosi się z lewej burty. – Boland zamyślił się. – Dwieście pięćdziesiąt stóp na milę. Nie jest to aż tak dziwne, niewielkich rozmiarów góra może wywołać takie wznoszenie.
– Tylko że nie ma jej na mapie. – Dirk potrząsnął głową.
– Prawdopodobnie nie została jeszcze zaznaczona.
– Ale przy takim tempie wznoszenia szczyt nie może być daleko. To twój statek, Paul, ale myślę, że należałoby to sprawdzić. Kapsuła komunikacyjna została wysłana przez nieznane osoby po zatopieniu okrętu, a to oznacza, że leży on na niewielkiej głębokości dostępnej dla człowieka bez żadnych problemów.
– To brzmi logicznie – Boland przetarł oczy – ale to nie jest jedyne nie oznaczone na mapie podwodne wzniesienie. Może ich tu być z pół setki.
– Nie możemy sobie pozwolić na zlekceważenie nawet jednego.
Boland przyglądał się w zamyśleniu mapie, po czym wyprostował się i oznajmił:
– Poruczniku, proszę zaprogramować kurs na wznoszące się dno i przejąć ster. Proszę też informować mnie o każdej nagłej zmianie głębokości; będę w swojej kabinie.
Kamery i czujniki sonaru holowane były na dwóch oddzielnych platformach. Komputer przejął prowadzenie statku i po dziesięciu minutach „Martha Ann” ruszyła, kierując się na wschód. Sternik oparty o reling palił papierosa, nie mając zajęcia – koło obracało się kierowane niewidzialną ręką komputera. Poza operatorami aparatury sondującej załoga praktycznie nie miała nic do roboty.
Pitt i Boland przez całe popołudnie przebywali w kabinie komandora, regularnie odbierając meldunki o wznoszeniu się dna. Pitt zakopał się w raportach i danych dotyczących „Starbucka”, Boland studiował plany podniesienia go z dna, jeśli „Martha Ann” będzie miała szczęście.
Dochodziła godzina 4.30. Załoga, z wyjątkiem operatorów sprzętu elektronicznego, rozmawiała o panienkach i seksie. Jedynie regularne meldunki Stanleya utrzymywały pozory normalności na pokładzie. Na statku panowała atmosfera napięcia i oczekiwania. Z rutynowymi poszukiwaniami wraku miało to niewiele wspólnego.
O godzinie 5.00 dobiegł z głośników głos Stanleya:
– Dno podniosło się o dziewięćset stóp na przestrzeni ostatniej pół mili!
Boland i Pitt wymienili spojrzenia i bez słowa pognali do Stanleya. Gdy wpadli do kabiny, porucznik był pochylony nad mapą.
– Nie do wiary, kapitanie. – W jego głosie nadal było niedowierzanie. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Jesteśmy o paręset mil od najbliższego lądu, a dno wzniosło się na tysiąc dwieście stóp od powierzchni. Nadal się zresztą podnosi.
– Niezły wynik – mruknął Pitt.
– To może być część zbocza Wysp Hawajskich – zaryzykował Boland.
– Jesteśmy za daleko, żeby mogło istnieć jakieś połączenie z Hawajami. To stoi samo, a nie w archipelagu – sprzeciwił się Pitt.
– Tysiąc sto stóp – obwieścił Stanley.
– To jedna stopa w pionie na dwie w poziomie. – Głos Dirka był nienaturalnie cichy.
– Jeśli tak dalej pójdzie, to znajdziemy się na mieliźnie. – Boland odwrócił się nagle i polecił wachtowemu: – Odłączyć komputer, przejść na sterowanie ręczne.
– Jesteśmy na ręcznym, sir – zameldował po pięciu sekundach Stanley.
– Mostek? – Komandor miał już mikrofon w dłoni. – TU kapitan, co widać osiemset jardów przed dziobem?
– Nic, sir – odparł metalicznie głośnik. – Horyzont czysty.
– Jakieś ślady piany lub podwodnych raf?
– Żadnych, sir.
– Spytaj go o kolor morza – wtrącił Pitt.
– Mostek, są jakieś zmiany w barwie wody?
– Jest bardziej zielone, sir. – Odpowiedź przyszła po krótkim wahaniu. – Około pięciuset jardów przed dziobem po prawej burcie.
– Osiemset i nadal się wznosi – zameldował Stanley.
– Sprawy się nieco komplikują – przyznał Pitt. – Spodziewałem się, że gdy słońce dociera do dna, kolor wody będzie jasnobłękitny. Zieleń oznacza podwodną roślinność, a to dość dziwne.
– Wodorosty nie lubią koralowców? – spytał Boland.
– Owszem. Poza tym temperatura w tych częściach oceanu nie jest odpowiednia.
– Mam odczyt na magnetometrze, sir – odezwał się lokowaty blondynek siedzący przy jednej z konsolet. – Solidny odczyt, sir.
– Gdzie?
– Dwieście jardów, namiar dwieście osiemdziesiąt stopni.
– Może być jakieś złoże – stwierdził Boland.
– Drugi odczyt trzysta jardów, namiar trzysta piętnaście stopni… Jeszcze dwa… Cholera, ile tu tego?!
– Czyżby to była żyła złota? – uśmiechnął się Pitt.
– Maszyny stop! – ryknął do mikrofonu Boland.
– Wydruk obrazu dna jest doskonale wyraźny, sir. – Stanley był podniecony. – Czterysta pięćdziesiąt stóp i nadal się wznosi.
Pitt zerknął na monitory. Nie było na nich obrazu dna, gdyż widoczność ograniczona była do około stu stóp. Otarł czoło i kark chusteczką, zastanawiając się, dlaczego nagle zrobiło mu się duszno; kabina była klimatyzowana. Chustka była tak przemoczona, że składanie jej nie miało sensu. Wsunął ją do kieszeni i skoncentrował się na monitorze.
– Tu kapitan – rozległ się z głośników głos Bolanda. – Uzyskaliśmy kontakt przy pierwszym przejściu i wszystko wskazuje na to, że jesteśmy na cmentarzysku hawajskiego wiru. Zarządzam czerwony alarm. Chcę, byście zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa: jak dotąd nie wrócił stąd ani jeden statek. Mam zamiar zmienić tę statystykę.
Pitt słuchał go jednym uchem, wpatrując się w monitory, na których pojawiło się z początku niewyraźne, ale z każdą chwilą bliższe dno, gdy rozpęd statku posuwał ich do przodu. Obraz był wyraźny, gdyż wodę rozświetlały promienie słoneczne przekształcone przy zetknięciu z wodą w cienkie słupy złocistego światła przesuwające się niczym sceniczne reflektory. W obiektywach kamer pojawiły się podmorskie rośliny i wielobarwne, tropikalne ryby.
Boland był tymczasem przy stanowisku magnetometru.
– Kiedy będziemy nad jednym wrakiem, chcę mieć namiar na najbliższy, który jest w prostej linii – polecił operatorowi i zwrócił się do Stanleya: – Proszę skontaktować się z maszynownią i powiedzieć porucznikowi Harperowi, że ma iść małą naprzód najwolniej jak potrafi.