Napięcie w kabinie wzrastało z każdą chwilą. Minęły dwie minuty od dostrzeżenia dna, zdające się ludziom dwoma godzinami, i nadal nic nie było widać; nic z tego, na co czekali. Dno wraz z morską florą i fauną było doskonale widoczne. Powinno być gołe i pozbawione życia, które tymczasem kwitło tu w najlepsze. Nie było śladu podłoża koralowego, z którego dno powinno się składać. Zamiast korali był piasek i skały ciągle zmieniające swoją konfigurację. Przypominało to podziwianie orientalnego ogrodu zatopionego pod powierzchnią morza i nadal bujnie się rozwijającego.
– Wrak na kursie – powiedział beznamiętnie długowłosy młodzieniec obsługujący sonar.
– Przygotować sondaż komputerowy – polecił Boland. – Chcę wiedzieć, który to. Jeśli te cuda są tak dobre, jak mówią, to z danymi, które mają w pamięci i z taką jakością obrazu, jaką tu mamy, powinno udać się wyrwać morzu trochę tajemnic.
– Jest! – ucieszył się Stanley.
Wszyscy, którzy mogli, przywarli wzrokiem do ekranów, na których ukazały się pozostałości statku, potrzaskane i porośnięte grubą warstwą podmorskiej roślinności. Jednostka miała dwa maszty – na dziobie i na rufie – które teraz groteskowo i bezradnie sterczały pod dziwacznymi kątami. Pojedynczy, pordzewiały komin był nie tknięty przez morskie życie. Pokład usłany był skręconymi i trudnymi do rozpoznania kawałkami metalu. Przez jeden z wybitych bulajów wypłynęło długie, zielonkawe ciało mureny kłapiącej złowróżbnie paszczą. Po chwili ryba zniknęła w jakimś zakamarku.
– Jezu, to bydlę miało z dziesięć stóp! – westchnął Boland.
– Raczej osiem, biorąc pod uwagę powiększenie tworzone przez obiektyw – odparł Pitt.
– Może mam halucynacje – stwierdził samokrytycznie Stanley – ale w ładowni widzę resztki traktora!
Nagle rozległo się przenikliwe brzęczenie drukarki. Papier z wydrukiem zaczął składać się w koszyku. Gdy hałas ucichł, Boland wyrwał zapisaną kartkę i przeczytał na głos:
– Jednostka klasy Liberty, nazwa „Oceanie Star”, nośność pięć tysięcy sto trzydzieści pięć ton, ładunek: guma, maszyny rolnicze, uznana za zaginioną czternastego czerwca tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego szóstego roku.
Operatorzy spoglądali na niego w zupełnej ciszy, której nikt nie śmiał przerwać. Wiedzieli, co to oznacza: odnaleźli pierwszą ofiarę hawajskiego wiru.
Pierwszy ocknął się Boland i sięgnął po mikrofon.
– Radio, tu kapitan. Na częstotliwości handlowej wysłać wiadomość numer szesnaście. Natychmiast!
– Nie sądzisz, że to trochę za wcześnie? – spytał Pitt. – To jeszcze nie „Starbuck”.
– Zgadza się, ale chcę, żeby stary znał naszą dokładną pozycję i wiedział, że coś tu jest. Ot, tak na wszelki wypadek.
– Spodziewasz się kłopotów?
– Można by to tak określić. Nie lubię niepotrzebnie ryzykować.
– Następny kontakt, namiar dwieście osiemdziesiąt stopni – oświadczył spokojnie operator sonaru.
Wrócili do ekranów, ale tym razem i napięcie, i emocje były znacznie mniejsze. Po chwili ukazał się kadłub kolejnej ofiary – był to tankowiec zaryty dziobem w dnie, z wysoko uniesioną rufą. Kamery ukazały masywny, owalny komin i wysoką nadbudówkę usytuowaną na rufie. Reszta pokładu pokryta była plątaniną obrośniętych rur, zaworów i wentylatorów. Nawet linki odciągowe masztu pokrywały rozmaite formy życia. Pomiędzy nimi przemykały ławice różnobarwnych, egzotycznych ryb. Drukarka ponownie ożyła.
– Japoński tankowiec „Ishiyo Mam” – rozległ się chwilę później głos Bolanda. – Osiem tysięcy sto sześć ton, zaginiony z całą załogą czternastego września tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego roku.
– Zaczynam się czuć jak hiena cmentarna – mruknął Stanley.
W ciągu następnej godziny odkryto sześć kolejnych wraków – cztery frachtowce, duży szkuner i trawler oceaniczny. Napięcie wzrastało z każdym odnalezionym i zidentyfikowanym statkiem – ludzie czuli się jak uczestnicy jakiegoś niesamowitego koszmaru. Gdy nadeszło najważniejsze odkrycie, to, na które podświadomie każdy się przygotowywał, byli zaskoczeni.
Operator sonaru nagle drgnął, poprawił słuchawki i wpatrzył się w ekran.
– Mam kontakt z okrętem podwodnym, namiar sto dziewięćdziesiąt stopni – oznajmił po chwili nieco drżącym głosem.
– Jesteś pewien? – spytał z naciskiem Boland.
– Mogę się założyć o następną wypłatę, sir. Wykrywałem już na tym sprzęcie okręty podwodne, nie może być mowy o pomyłce.
– Mostek! – Boland ponownie miał w dłoni mikrofon. – Na mój sygnał maszyny stop i rzucać kotwicę. Jasne?
– Aye, aye, sir – szczeknął głośnik.
– Jaka głębokość? – zapytał Pitt.
– Sto osiemdziesiąt stóp, sir.
Pitt i Boland wymienili spojrzenia, rozumiejąc się bez słów.
– Jeszcze jedna zagadka, co? – spytał cicho Dirk.
– Właśnie – zgodził się komandor. – Jeśli wiadomość była fałszywa, to dlaczego podano prawdziwą głębokość?
– Nasz geniusz doszedł widać do wniosku, że nikt nie uwierzy w taki odczyt, przepływając w pobliżu. Widzę tę głębokość na własne oczy, spodziewałem się jej, a mimo to nadal w nią nie wierzę.
– Mamy go już na ekranach – przerwał im Stanley. – To… to rzeczywiście okręt podwodny.
Monitory ukazały okręt podwodny powoli przesuwający się pod kadłubem ich statku. Był potężny – czarny kadłub miał prawie dwukrotną długość normalnych atomowych okrętów i inny kształt, bardziej zbliżony do kształtu konwencjonalnych jednostek podwodnych. Nie było to idealne cygaro charakteryzujące atomowy okręt podwodny. Klasyczny wysoki kiosk zastąpiony został niższym i bardziej opływowym, sprawiającym wrażenie przystosowania do dużych szybkości. Jedynie para brązowych śrub i stery na rufie wyglądały tak samo jak u innych okrętów. „Starbuck” spoczywał na piaszczystym dnie niczym prehistoryczny stwór w czasie popołudniowej drzemki. Wyglądał inaczej niż należało się spodziewać. Pitt poczuł, że jego ciało pokrywa gęsia skórka.
– Wypuścić marker – warknął Boland.
– Marker? – zdziwił się Pitt.
– Elektroniczne urządzenie nadające na niskiej częstotliwości. Gdybyśmy musieli stąd odpłynąć z powodu sztormu albo innych okoliczności, to zostawiamy wodoszczelny nadajnik leżący spokojnie na dnie i po powrocie bez problemów odnajdujemy wrak.
– Dziób właśnie minął wrak, sir – zameldował sonarzysta.
– Maszyny stop! – ryknął do mikrofonu Boland. – Kotwicę rzuć! Zobaczyłeś numer na kiosku? – zwrócił się do Pitta znacznie spokojniejszym głosem.
– Dziewięćset osiemdziesiąt dziewięć – odparł lapidarnie Dirk.
– To „Starbuck” – przyznał z szacunkiem komandor. – Tak naprawdę, to nie sądziłem, że go kiedyś zobaczę na własne oczy.
– Albo to, co z niego zostało – dodał Stanley z nagle pobladłą twarzą. – Zimno mi się robi, gdy sobie pomyślę o tych biedakach pogrzebanych wewnątrz.
– Nie jest to miłe uczucie – przyznał Boland.
– To nie jest jedyne niemiłe uczucie – stwierdził Pitt. – Przyjrzyjcie mu się uważniej.
„Martha Ann” obracała się wokół łańcucha kotwicznego, wytracając prędkość, musieli więc odczekać chwilę, zanim „Starbuck” ponownie pojawił się w polu widzenia kamer. Gdy znalazł się w ogniskowej, obiektywy automatycznie skupiły się i wyostrzyły obraz, dając lekkie zbliżenie.
– Leży na piaszczystym dnie i wygląda normalnie – mruknął do siebie Boland, przyglądając się uważnie okrętowi. – Dziób nie jest zakopany, jak pisał Dupree, ale to i tak było łgarstwo. Poza tym nie widzę nic niezwykłego.