– Sherlockiem Holmesem to ty nie jesteś – skrzywił się Pitt. – Nic niezwykłego, powiadasz?
– Dziób jest nie uszkodzony, ale po pierwsze może być otwór w dolnej części, której nie możemy zobaczyć, a po drugie ustaliliśmy, że meldunek Dupree jest fałszywy. Poza tym okręt wygląda normalnie.
– Żeby wybić dziurę wystarczającą do szybkiego zatopienia okrętu tej wielkości, trzeba niezłego ładunku. Przy głębokości tysiąca stóp wystarczy jedno pęknięcie, ale na powierzchni to zupełnie inna sprawa. Taki ładunek spowodowałby siłę wybuchu, której efekty musiałyby być widoczne na górnych partiach kadłuba, a wokół powinna być masa szczątków. Tutaj nie ma nawet jednej śrubki na piasku. To ostateczny dowód, że raport jest fałszerstwem. Tylko że to nie koniec; jest bowiem kolejny problem: skąd tu się wziął piasek? Przepłynęliśmy spory kawał nad dnem i poza mniej lub bardziej poszarpanymi skałami i roślinnością nie było skrawka piasku. Tym problemem akurat mogą się spokojnie zająć przyrodnicy czy geolodzy, ciekawostką natomiast jest to, jakim cudem „Starbuck” osiadł na jedynym w okolicy piaszczystym dnie.
– Przypadek – zasugerował niepewnie Boland.
– Raczej cud, ale pomińmy to na razie. Jest jeszcze jedna ciekawostka, najdziwniejsza ze wszystkich. Zatopione wraki to bardzo pouczające pomoce naukowe, zwłaszcza dla biologów. Jeżeli znana jest data zatonięcia statku, to można na tej podstawie ustalić szybkość wzrostu rozmaitych gatunków morskiej flory i fauny, które wybrały go na swój dom. I odwrotnie: na podstawie tego, co porasta wrak, można określić termin zatonięcia. „Starbuck” zatonął pól roku temu, a kadłub jest czyściutki jak w dniu wodowania. Nie dziwi cię to?
Ponownie wszyscy obecni skupili uwagę na monitorach. Boland i Stanley spoglądali na Pitta w milczeniu. Nie musieli patrzeć na ekrany, by wiedzieć, że ma rację.
– Sądząc z wyglądu, mogłoby się wydawać, że „Starbuck” zatonął nie dalej niż kilka dni temu – stwierdził Pitt.
– Chodź na pokład – mruknął Boland, pocierając w zamyśleniu czoło. – Musimy to przemyśleć!
Gdy znaleźli się na prawym skrzydle mostka, Boland długi czas wpatrywał się w morze. Zmrok miał zapaść za dwie godziny i błękit zaczynał już przechodzić w granat, gdyż promienie słoneczne padały pod innym kątem. Komandor wyglądał na zmęczonego, zdradzając napięcie, jakiemu podlegał przez kilka ostatnich dni, a zwłaszcza godzin. Gdy odezwał się, mówił cicho, a poszczególne zdania dzieliły spore przerwy.
– Otrzymaliśmy rozkaz odnalezienia „Starbucka”. Wykonaliśmy go. Teraz czeka nas podniesienie wraku na powierzchnię. Chcę, żebyś poleciał do Honolulu po pierwszą część ekipy ratowniczej.
– Nie sądzę, żeby to było rozsądne – odparł równie cicho Pitt.
– Nie ma powodów do paniki. „Martha Ann” ma aparaturę pozwalającą wykryć niebezpieczeństwo z każdego kierunku i z dużej odległości.
– Statek nie jest uzbrojony, a załoga nieliczna. Co ci da wykrycie niebezpieczeństwa, kiedy nie macie możliwości skutecznej obrony? Znaleźliśmy cmentarzysko, ale nie mamy pojęcia, kto lub co jest przyczyną tych katastrof.
– Jeśli to coś czy ten ktoś dotąd się nie pojawił, to teraz jest już za późno.
– Sam powiedziałeś, Paul, że jesteś odpowiedzialny i za statek, i za załogę. Jeżeli ja odlecę, to twoja polisa ubezpieczeniowa i ostatnia droga ucieczki znikną wraz ze mną.
– Dobrze, niech będzie. Co chcesz zrobić? – skapitulował Boland.
– Na pewno się domyślasz. Musimy zanurkować i sprawdzić, w jakim stanie jest „Starbuck”. Kamery i sensory mają swoje ograniczenia, więc inspekcja wykonana przez człowieka jest niezbędna. Wkrótce zapadnie zmrok. Wolałbym nie nurkować po ciemku.
– Nie mamy zbyt wiele czasu.
– Trzy kwadranse wystarczą mi w zupełności.
– Tobie?
– Mnie i komuś z załogi. Mam nadzieję, że masz na pokładzie jakiegoś byłego podwodniaka?
– Nawigator, porucznik March, służył cztery lata na atomowych okrętach podwodnych i jest dobrym płetwonurkiem.
– Niech będzie. Biorę go.
– To nie jest dobry pomysł.
– O co chodzi? – zdziwił się Dirk.
– Nie bardzo mam ochotę posyłać cię na dół. Poza faktem, że jesteś naszą polisą ubezpieczeniową, gdyby ci się coś stało, admirał Sandecker dobrałby mi się do tyłka.
– Wątpię, żeby coś miało się stać.
– Skąd ta pewność?
– Sam powiedziałeś, że na pokładzie jest najlepszy zestaw detektorów, jaki wymyślił dotąd człowiek. Wykryły coś w pobliżu „Starbucka”? Nie. To gdzie ryzyko?
– Powiem Marchowi, że udajecie się na spacer – poddał się Boland. – Na śródokręciu w prawej burcie mamy właz dla płetwonurków, tuż powyżej linii wody. Tam się spotkacie. Tylko pamiętaj, że ma to być wyłącznie inspekcja wzrokowa! Jak go sobie obejrzycie, to natychmiast na górę. – Odwrócił się i wszedł do sterówki.
Pitt pozostał na skrzydle mostka, starając się opanować cisnący mu się na usta uśmiech. Przez chwilę czuł się trochę winny, ale szybko doszedł do porozumienia z własnym sumieniem. Jedyne co pozostało, to radość – gdyby Boland wiedział, co rzeczywiście miało stać się na dole…
Rozdział 9
Uczucie towarzyszące nurkowaniu do zatopionego wraku jest trudne do opisania – jest to mieszanina podniecenia i strachu. Przez bardziej przesądnych nurków zostało ono opisane jako pływanie wśród kości Goliata. Serce zaczyna człowiekowi bić szybciej, a strach paraliżuje umysł. Być może powodem są romantyczne wizje duchów – brodatego kapitana na mostku, przeklinających palaczy ładujących węgiel do pieca czy wytatuowanego bosmana wracającego zygzakiem do forkasztelu po popijawie w portowej knajpie.
Pitt znał te odczucia z poprzednich nurkowań do wraków, ale tym razem było inaczej. Leżący na dnie „Starbuck” wyglądał zupełnie naturalnie; podwodny świat to nie miejsce dla nawodnych statków czy okrętów, ale naturalne środowisko dla jednostek jego klasy. Dirk miał wrażenie, że za chwilę zostaną opróżnione zbiorniki balastowe, a brązowe śruby ożyją, przemieszczając smukły, ciemny kształt ku nieznanemu celowi.
Wraz z Marchem powoli opłynęli kadłub, poruszając się zaledwie parę cali nad piaszczystym dnem. Wokół okrętu utworzyło się coś w rodzaju dziwacznej fosy wyżłobionej w piachu. March zajął się fotografowaniem dna i kadłuba za pomocą przystosowanego do podwodnych zdjęć Nikkona i co chwilę rozświetlał okolicę błyskami flesza. Wokół panowała cisza i spokój zakłócane tylko bąbelkami powietrza wylatującymi z ich akwalungów. Wabiły one ławice ryb, które kręciły się wokół jakby przyciągane przez magnes. Sporo z nich, pojedynczo lub ławicami, interesowało się też parą dziwnych dwunogich istot, które wkroczyły do ich świata. Ryby nie przejawiały jednak złych zamiarów. Nad nimi dostojnie przepłynął brązowawy rekin długości około sześciu stóp, ignorując obu płetwonurków. „Z pewnością żyje, opływając w dostatki jak dziecko mające na własność sklep z cukierkami” – pomyślał Pitt. Obfitość pożywienia była dookoła tak wielka, że dwie dwunogie istoty nie zainteresowały drapieżnika.
Dirk z trudem powstrzymał się od podziwiania scenerii – było za dużo do zrobienia, a za mało czasu. Silniej ujął aluminiową rurę w prawą dłoń i wrócił do rzeczywistości. March nazwał to urządzenie „Barf – magiczny smok”. Była to trzystopowa rura zakończona lufą podobną do igły; przypominała narzędzie używane w parkach przez dozorców do zbierania papierków z trawników. W rzeczywistości była to jak dotąd najskuteczniejsza z wymyślonych przez człowieka broni przeciwko rekinom. Rozmaite kusze, odstraszające środki chemiczne, kije strzelające brenekami i harpuny miały różny stopień skuteczności w zależności od sytuacji i umiejętności człowieka. „Barf był najbezpieczniejszym i najskuteczniejszym zabójcą rekinów. Wersje cywilne, które można było kupić w sklepach z ekwipunkiem do nurkowania, miały mniejsze rozmiary i słabszy ładunek gazu niż wersja wojskowa, którą dysponował Pitt. Praktycznie była to strzelba, choć nie wyrzucała pocisków. Z wyglądu „Barf był całkowicie niegroźny. Zasada użycia była prosta: nurek zaatakowany czy zdenerwowany zbytnią nachalnością rekina wbijał ostrą i cienką lufę w jego ciało i naciskał umieszczony w rękojeści spust wyzwalający ładunek z dwutlenkiem węgla, który przedostawał się do ciała rekina. Efekt był podobny do nagłego napełnienia balonu: rekin nie ma kości, więc eksplozja wypychała przez paszczę na zewnątrz wszystkie jego organy wewnętrzne, nadymając je podobnie jak resztę ciała. Jeżeli przy tym pękły, to rekin zdychał, jeżeli nie, to gaz powodował wypchnięcie ryby na powierzchnię, gdzie albo się dusiła, albo po ujściu gazu tonęła. Z powodu braku skrzeli bezruch w wodzie był jedyną rzeczą, która w morzu była dla rekina naprawdę śmiertelna. Unoszenie się z taką ilością gazu działającego jak pęcherze pławne i uniemożliwiającego poruszanie się unieszkodliwiało drapieżnika ostatecznie.