– Nadaje się do oddychania – uznał po chwili.
– No to wchodzimy.
Ciśnienie zdążyło się wyrównać i odrobina wody przeciekła pod drzwiami, gdy March z bijącym sercem i zlany lodowatym potem ostrożnie otworzył drzwi. Nikt i nic nie było w stanie go zmusić, by wszedł pierwszy, ale nie musiał się tym martwić – Pitt z „Barfem” w dłoni przemknął obok i schodząc po drabince, zniknął w dole.
Znalazł się w pustym, dobrze oświetlonym dziobowym przedziale torpedowym. Wszystko było starannie poukładane na swoich miejscach, jakby załoga wyszła na chwilę pograć w karty w messie. Koje były zasłane, miedziane plakietki przymocowane do wyrzutni torpedowych lśniły jak przed inspekcją, wentylator szumiał spokojnie, lecz jedynym przejawem ruchu był jego własny cień załamany na burcie. Wrócił pod drabinkę prowadzącą do luku awaryjnego i spojrzał w górę.
– Gospodarze gdzieś poszli, złaź! – zawołał.
Mógł sobie darować tę wypowiedź – March z aparatem fotograficznym w garści już schodził. Kiedy znalazł się na pokładzie, rozejrzał się jeszcze raz wystraszony. Lęk zmienił się błyskawicznie w zaskoczenie, gdy stwierdził, że Pitt mówił prawdę.
– Gdzie oni są?
– Poszukajmy. Zamierzasz w kogoś tym rzucać, czy zrobić mu zdjęcie, gdy będzie chciał ci przyłożyć? – Pitt zainteresował się aparatem.
– Zostało mi osiem klatek. – March w końcu się uśmiechnął. – Kapitan pewnie chciałby zobaczyć, jak tu wygląda. Jeżeli go znam, to nie będzie uszczęśliwiony tym, że tu weszliśmy.
– Nie przejmuj się Bolandem – uspokoił go Pitt. – Biorę go na siebie razem z odpowiedzialnością za to, co zrobiliśmy.
– Musieli widzieć na monitorach, jak wchodzimy.
– Najpierw to co najważniejsze. Prywatna wycieczka po wnętrzu USS „Starbuck” z porucznikiem Marchem jako pilotem. Mam nadzieję, że orientujesz się tutaj?
– Służyłem na jednostkach uderzeniowych, a „Starbuck” to cudo techniki, o jakim nikt z nas nie marzył pięć lat temu. Wątpię, czy znajdę najbliższą ubikację.
– Nonsens. Wszystkie okręty podwodne są podobne do siebie. Gdzie one prowadzą? – Pitt wskazał drzwi w przeciwległej grodzi.
– Powinny wychodzić na przejście biegnące obok silosów do maszyny.
– Sprawdzimy – mruknął Dirk, otwierając je i ostrożnie przekraczając stalowy próg liczący półtora stopy wysokości.
Znalazł się w pomieszczeniu o rozmiarach – jak się zdawało – jaskiń Carlsbadu: miało przynajmniej cztery pokłady wysokości i było labiryntem rur, systemów napędowych, wymienników ciepła, generatorów, kotłów i dwóch olbrzymich turbin. To była maszynownia. March minął go i jak zahipnotyzowany przesunął dłońmi po najbliższym urządzeniu.
– Mój Boże – westchnął. – Udało im się! Rzeczywiście połączyli maszynownię z pomieszczeniem reaktorów i umieścili to wszystko w części dziobowej.
– Myślałem, że reaktory muszą być w oddzielnym, dobrze ekranowanym i chronionym grubym pancerzem pomieszczeniu z uwagi na radioaktywność.
– Poprawili dokładność wykonania i usprawnili procesy technologiczne. Teraz obsługa reaktorów przez ponad rok służby dostaje mniejszą dawkę promieniowania niż technik obsługujący aparat do zdjęć rentgenowskich w ciągu tygodnia.
March podszedł do urządzenia wyglądającego jak dwudziestostopowej wysokości bojler i przyjrzał mu się uważnie, po czym wzdłuż rur dotarł do głównej turbiny.
– Prawy reaktor wyłączony – oznajmił cicho, jakby byli w kościele. – Lewy działa.
– Jak długo może pracować bez awarii, jeżeli nikt go nie dogląda?
– Sześć miesięcy, być może rok. To fabrycznie nowe urządzenie, i to nowoczesne. Może działać i dłużej.
– Nie uważasz, że to wyjątkowo czysta maszynownia?
– Ktoś o nią dba, to pewne. – March rozejrzał się niepewnie.
– Lepiej ruszajmy dalej – rzucił krótko Pitt.
Po drabince dotarli do kolejnych drzwi prowadzących do messy załogi. Było to przestronne pomieszczenie w jasnych kolorach, z długimi stołami pokrytymi granatowym winylem. Messa bardziej przypominała bistro w Holiday Inn niż stołówkę okrętu. Piece w kuchni były zimne, ale wszystko było czyste i poustawiane w nienagannym porządku. Nie spostrzegł nawet okruszynki, nie mówiąc już o brudnych talerzach. Pitt nie mógł powstrzymać uśmiechu, patrząc na trzydziestodwucalowy telewizor i potężną wieżę stereo, której nie powstydziłaby się hollywoodzka dyskoteka. Nagle znieruchomiał. Coś tu było nie tak, chociaż określenie było nieprecyzyjne, bo na tym okręcie wszystko było na opak. Problem tkwił gdzie indziej. W tym momencie go olśniło – mały fragmencik łamigłówki wsunął się na swoje miejsce.
– Papier! – powiedział głośno.
– Co takiego? – zdumiał się March, patrząc na niego zaskoczony.
– Ani śladu papieru – mruknął Dirk. – TU załoga spędza wolny czas, tak? To dlaczego nie ma tu ani kart, ani książek czy gazet, ani nawet serwetek. Nie ma też przypraw…
Nagle ruszył w stronę kuchni. Otworzył szafki przeznaczone na podręczny magazynek spożywczy. Były puste. Zatrzymał się przy kolejnej zawierającej sztućce i pokiwał głową, widząc plamki rdzy na łyżkach i nożach.
– I co? – spytał March, obserwując go przez ladę do wydawania posiłków.
– Cały przedział został zalany – powiedział powoli Pitt.
– Niemożliwe! Maszynownia…
– Nigdy nie została zamoczona – dokończył Dirk. – Reaktora nie da się wysuszyć jak prania, ale kuchnię czy jadalnię po zalaniu da się doprowadzić do porządku i stanu używalności.
Zamknął drzwi, zostawiając wszystko tak jak zastali. Pospieszyli długim korytarzem, mijając messę podoficerską i kabiny mieszkalne, łącznie z kwaterą kapitana. Pitt pospiesznie ją przeszukał, ale nic nie znalazł; ani skrawka materiału, ani strzępka papieru. Całość robiła wrażenie szpitalnej izolatki. Nie mówiąc słowa, Dirk ruszył dalej korytarzem. Dotarł po chwili do kolejnych drzwi, za którymi, jak przypuszczał, znajdowało się stanowisko dowodzenia. Trzymając w pogotowiu „Barfa”, najciszej jak mógł przeszedł wzdłuż rzędów elektronicznego sprzętu. Pomieszczenie przypominało sterówkę ze Star Trek. Lustrował stalowe zawory, martwe ekrany radarów i sonarów, podświetlany stolik nawigacyjny i przezroczyste plansze do nanoszenia danych. Trudno było mu uwierzyć, że nie jest w centrum kierowania lotem NASA, lecz na pokładzie zaginionego okrętu podwodnego. Okręt przypominał śpiącego olbrzyma, lekko pomrukującego elektroniką i czekającego na polecenia człowieka, które zbudziłyby go z tego snu i ponownie popchnęły przez podwodne głębiny.
W końcu Pitt znalazł to, czego szukał – drzwi do kabiny radiowej. Tak jak oczekiwał, była gotowa do użytku i opuszczona. Wrażenie było upiorne: jakby operator wyszedł na śniadanie. Dirk otrząsnął się z niemiłego wrażenia i otworzył najbliższą szufladę. Dobre, stare zasady obowiązujące w US Navy! Jak zwykle była w niej laminowana instrukcja obsługi. Ustawił nadajnik na właściwą częstotliwość, włączył i polecił przyglądającemu się w milczeniu Marchowi:
– Znajdź sterowanie zewnętrzną anteną i wysuń ją na całą długość.
Zajęło to porucznikowi około sześćdziesięciu sekund. Pitt ujął mikrofon, wiedząc, że powinien być doskonale słyszalny nie tylko w bunkrze w Pearl Harbor. Nadawał otwartym tekstem, na częstotliwości normalnej dla żeglugi. „Dzięki temu pewnie parę osób uwierzy w duchy” – pomyślał. Uśmiechnął się złośliwie i wcisnął guzik nadawania.
– Halo, „Martha Ann”, tu USS „Starbuck”. Powtarzam, tu USS „Starbuck”. Jak mnie słyszycie? Over.