Выбрать главу

Boland tymczasem nie próżnował. Ledwie Pitt wszedł na pokład okrętu, zamykając za sobą właz, komandor polecił przygotować się dwom najlepszym płetwonurkom, jacy pozostali na pokładzie. Mieli wziąć ze sobą dodatkowe butle z tlenem, by wymienić zużyte przez Marcha i Pitta. Sprawy zaczynały się komplikować. Obaj byli zbyt długo na wraku – musieli wpaść w pułapkę i mieć zablokowaną drogę odwrotu. Boland miał wielką ochotę skląć Pitta za zbędną brawurę.

– Nurkowie! – rzucił do mikrofonu. – Zostało wam mniej niż pięć minut na wydostanie ich, więc ruszcie łaskawie dupy i do roboty! – Rzucił mikrofon na podstawę i odwrócił się w kierunku monitorów pokazujących pusty pokład i zamknięty właz. – Ile jeszcze mają czasu? – spytał.

– Jeśli nie forsowali się zbytnio, to około trzech minut – odparł Stanley, patrząc na zegarek chyba po raz piętnasty w ciągu ostatnich paru minut.

W kabinie panował nastrój przygnębienia. Wszyscy obecni zdawali sobie sprawę zarówno z beznadziejnej sytuacji tych, którzy byli na dole, jak i z własnej bezsilności. Na monitorach pojawili się następni płetwonurkowie zbliżający się szybko do „Starbucka”, gdy na korytarzu zabrzmiały czyjeś spieszne kroki. Trzasnęły drzwi i do kabiny wpadł zziajany bosman.

– Mamy ich! – ryknął, łapiąc oddech. – Mamy „Starbucka” na fonii!

– O czym ty bredzisz? – zdziwił się Boland. – Urżnąłeś się czy co?

– Mamy łączność głosową ze „Starbuckiem” na częstotliwości handlowej, a poza tym jestem trzeźwy – odparł nieco już spokojniej bosman.

Radiooperator miał wrażenie, że bosman zaledwie wybiegł z kabiny, gdy na jego ramieniu spoczęła dłoń Bolanda.

– Niech pan wierzy lub nie, sir – oznajmił radzik nieco oszołomiony – ale major Pitt jest na fonii. Nadaje z wnętrza okrętu.

– Dawaj go! – Komandor nawet nie próbował ukryć podniecenia. Ani przez chwilę nie wątpił, że Pitt naprawdę połączył się z nimi za pomocą radiostacji wraku. Zaczynał wierzyć, że Dirk rzeczywiście zdolny jest do robienia rzeczy ogólnie uznanych za niemożliwe. – „Starbuck”! – rzucił do mikrofonu. – Tu „Martha Ann”. Over.

Wszyscy obecni wpatrywali się w głośnik, jakby spodziewali się, że Pitt z niego wyjdzie.

– TU „Starbuck”. Over.

– Pitt, to naprawdę ty? Over.

– Osobiście i jak najbardziej materialnie. Ominęła was przyjemność pogawędki z duchami.

– Jak wygląda sytuacja? W jakim jesteście stanie?

– Silni, zwarci, gotowi. Gdybyśmy mieli tu jeszcze z dziesięciu ludzi, moglibyśmy spokojnie popłynąć nim do domu.

– Załoga?

– Ani śladu. Jakby nigdy nie istnieli.

Boland nie odpowiedział natychmiast. Przetrawiał zasłyszaną informację. Na próżno starał się wyobrazić sobie opuszczony okręt. Nie zdawał sobie przez kilka chwil sprawy z tego, gdzie jest i co go otacza. Nie zauważył, że połowa załogi opuściła swoje posterunki i tłoczy się w drzwiach i na korytarzu. Dopiero po dłuższym czasie uwierzył, że wszystko, co usłyszał od Pitta, jest prawdą.

– Powtórz ostatnią wypowiedź – rzucił przez ściśnięte gardło.

– Okręt jest całkowicie opuszczony, przynajmniej w części od dziobowego przedziału torpedowego do stanowiska dowodzenia na śródokręciu. Rufowych przedziałów jeszcze nie sprawdzaliśmy. Ktoś też płaci rachunki, bo mamy energię z prawego reaktora.

Tym razem Boland poczuł, że miękną mu kolana. Zawahał się, odchrząknął i wykrztusił:

– Dobrze. Wykonaliście już swoje zadanie. Wracajcie. Przy włazie czekają na was dwaj ludzie z zapasowymi butlami. Czy porucznik March jest w pobliżu?

– Nie. Poszedł sprawdzić, czy pociski Hyperion są nadal na miejscu i czy na rufie nie ma przecieku.

– Myślę, że zdajesz sobie sprawę, że jesteś doskonale odbierany w promieniu najbliższego tysiąca mil przez wszystkich, łącznie z radioamatorami?

– A kto uwierzy, że słyszy zatopiony pół roku temu okręt?

– Choćby nasi radzieccy przyjaciele. Proponuję zakończyć tę robotę. Gdy tylko March wróci, to zbierajcie się łaskawie i wracajcie na statek. Stary może zażądać pełnego raportu. To jest rozkaz!

Mówiąc to, prawie widział arogancki uśmieszek na twarzy Dirka.

– Tak jest, tatusiu. Sugeruję, żebyś się zajął barkiem. Będziemy na górze za… – Głos urwał się w połowie zdania.

Boland uniósł mikrofon, czując na plecach lodowaty pot.

– Nie słyszę cię, „Starbuck”. Powtórz ostatnią wiadomość. Z głośnika dochodził jedynie szum, który oznaczał, że połączenie nie zostało przerwane.

– Pitt, niech cię cholera weźmie! Dlaczego się, do diabła, nie odzywasz? – Boland poczuł się nagle bezsilny i pozbawiony nadziei.

Jedyną odpowiedzią była cisza.

Rozdział 10

Pitt siedział przy radiu, wpatrując się w osłupieniu w wyłupiastooką, brodatą istotę, która przed chwilą stanęła w drzwiach. Pojawienie się tego obdartego i cuchnącego osobnika tak go zaskoczyło, że przez chwilę nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa. Był przekonany, że ma halucynacje. Zamrugał gwałtownie, mając nadzieję, że przeżywa koszmar na jawie, ale postać nie zniknęła. Zamrugała za to w odpowiedzi, co do reszty zbiło go z tropu. Potem w brodzie pojawiła się szczelina i chrapliwy głos spytał z wahaniem po angielsku:

– Kim jesteś? Nie jesteś jednym z nich.

– Co masz na myśli? – spytał Pitt, z trudem odzyskując mowę.

– Zabiliby cię, gdyby wiedzieli, że użyłeś radia. – Głos brzmiał obojętnie.

– Oni?

Dłoń Pitta powoli powędrowała do opartego o ścianę „Barfa” i zamknęła się na rękojeści, ale przybysz nie zwrócił na to uwagi.

– Nie należysz tu – poinformował Dirka. – Nie jesteś ubrany jak inni.

Mówiący ubrany był w resztki polowego munduru podoficera US Navy, ale bez stopnia czy naszywki z nazwiskiem. Oczy miały tępy i zamglony wyraz, a ciało było przeraźliwie chude i wyniszczone. Wyglądał niczym zapomniany więzień. Dirk zdecydował uderzyć w ciemno.

– Ty jesteś komandorem Dupree?

– Dupree? Nie, jestem Farris, starszy marynarz.

– Gdzie są inni? Dowódca, oficerowie, twoi koledzy?

– Nie wiem. Oni powiedzieli, że ich zabiją, jeśli dotknę radia.

– Czy ktoś jeszcze jest na pokładzie?

– Cały czas trzymają tu dwóch strażników.

– Gdzie? – Po raz pierwszy od wejścia do wnętrza okrętu Pitt poczuł strach.

– Mogą być gdziekolwiek.

– Jasna cholera! March! – Dirk zerwał się na równe nogi i szarpnięciem posadził Farrisa w fotelu. – Czekaj tu na mnie. Rozumiesz, Farris? Siedź tu i nigdzie się nie ruszaj!

– Aye, aye, sir – odparł tępo Farris, kiwając potakująco.

Z „Barfem” w pogotowiu Pitt wypadł za drzwi i zaczął metodyczne poszukiwania, starając się połączyć trzy wykluczające się rzeczy: szybkość, dokładność i ciszę. Co kilka sekund przystawał nasłuchując, ale ciszy nie mącił nawet najlżejszy dźwięk. Nie było też śladu porucznika. Sprawdzając pomieszczenie po pomieszczeniu, Dirk dotarł do szpitala pokładowego i gabinetu lekarskiego. Stał tu stół operacyjny, szafki pełne starannie opisanych lekarstw i zestawów narzędzi chirurgicznych, aparat do zdjęć rentgenowskich, a nawet fotel dentystyczny. Było też sześć łóżek i nieruchoma, dziwnie skręcona postać leżąca pomiędzy dwoma z nich. Pitt przyklęknął zaskoczony.

March leżał na boku w kałuży krwi, w dziwnie skręconej pozycji. Nietrudno było dostrzec przyczynę zgonu: dwa małe, okrągłe otworki po kulach znaczyły jego pierś i plecy. Pociski musiały mieć utwardzony rdzeń i dużą prędkość początkową, by przejść przez ciało na wylot i zostawić przy tym tak małe rany wylotowe. Oczy porucznika były otwarte i szkliste. Pitt odruchowo łagodnym ruchem zamknął powieki leżącego, po czym obróciwszy się nagle, wpakował lufę „Barfa” w brzuch stojącego z tyłu mężczyzny i pociągnął za spust.