Pitt zgrał atak z ruchami cienia, który przesuwał się po pokładzie i ścianie, od chwili gdy przyklęknął przy zabitym. Ciemny zarys na białych ścianach dostrzegł kątem oka prawie w tej samej chwili, gdy ten poruszył się po raz pierwszy. Kształt cienia zdradził też, że napastnik trzyma coś w ręce: pistolet albo pałkę. Gdyby Pitt spóźnił się o sekundę, byłby już martwy. Teraz spostrzegł, że przeciwnikiem jest wysoki, muskularny mężczyzna o jasnych włosach ubrany jedynie w zieloną przepaskę na biodrach. Twarz miał inteligentną, prawie przystojną, oczy błękitne. To było wszystko, co zdążył zapamiętać, zanim eksplodował ładunek dwutlenku węgla. Widok, który zobaczył potem, zapamiętał do końca życia.
Rozprężający się gaz zasyczał niczym parowy magiel, nadmuchując błyskawicznie korpus mężczyzny jak obrzydliwy balon. Brzuch i skóra pomiędzy żebrami napięły się, grożąc pęknięciem. Przerażenie na twarzy nieznajomego po sekundzie ustąpiło miejsca piętnu śmierci. Z uszu i nosa mężczyzny wystrzeliły gejzery szarozielonej substancji, opryskując pokład i ściany w promieniu sześciu stóp. Usta rozwarły się na całą szerokość, wyrzucając fontannę krwi i strzępy organów wewnętrznych. Spod powiek wystrzeliły gałki oczne, zwisając na wyrwanych częściowo mięśniach i nerwach niczym na sznurkach. Ręce rozpostarły się w nieudolnej parodii ukrzyżowania i cała zdeformowana nie do poznania postać podskoczyła w górę i upadła na plecy, z trzaskiem uderzając w płyty pokładu ponad dziesięć stóp dalej. Powoli zaczęła wracać do normalnych rozmiarów, gdy uchodził wypełniający ją gaz.
Pitt z trudem powstrzymał żołądek przed zwróceniem ostatniego posiłku. Widok był rzeczywiście jednym z najobrzydliwszych, jakie w życiu widział. Czym prędzej odwrócił się, podniósł ciało porucznika, położył je na łóżku i przykrył prześcieradłem. Chciało mu się płakać, po części z żalu, a po części z wściekłości. Śmierć Marcha była bowiem jego winą – powinien był przewidzieć obecność wartowników i odpowiednio zadziałać. On tymczasem jak ostatni dureń posłał porucznika na śmierć.
Wstał na drżących nogach, rozglądając się uważnie wokół. Żarty się skończyły. Był przeświadczony, że komandor Dupree i reszta załogi, poza Farrisem, byli martwi od dłuższego czasu. Spojrzał na zdeformowane ciało pod ścianą i dopiero w tym momencie uświadomił sobie, że patrzy na pierwszy materialny dowód na to, iż za tajemnicą tego obszaru i zaginięć statków kryją się jednak jacyś ludzie.
Otrząsnął się z przygnębienia. Najwyższy czas zająć się drugim strażnikiem, zanim ten zabije Farrisa. Potrzeba skradania się i ciszy przestała istnieć – i tak nie zdoła dotrzeć do niego na odległość pchnięcia, a gdyby nawet mu się to udało, nic by nie zyskał: „Barf” był bronią jednorazowego użytku. Teraz był tylko zwykłą, ostro zakończoną, aluminiową rurą. W umyśle Pitta pojawiło się poczucie bezsilności, niemal rozpaczy. Naraz przypomniał sobie o broni, z której zabito Marcha. Błyskawicznie przeszukał podłogę. Znalazł broń pod stołem operacyjnym. Była to najdziwniejsza broń palna, jaką w życiu widział. Bardziej przypominała rękawiczkę z wysuniętym palcem wskazującym niż standardowy pistolet. Każdy palec miał wewnątrz odpowiednie wyżłobienie, tak że całość leżała w dłoni jak ulał. Ów „palec wskazujący” był w istocie dwucalową lufą. Zamiast spustu pod opuszkiem palca wskazującego znajdował się mały przycisk; rozwiązanie niekonwencjonalne, ale bardzo skuteczne: broń była cały czas gotowa do natychmiastowego użytku. Nie tracił czasu na wypróbowanie zdobyczy – ciało Marcha stanowiło wystarczający dowód jej skutecznego działania. Pobiegł do kabiny radiowej, chwycił za rękę opierającego się Farrisa i pognali ku komorze ewakuacyjnej.
Prawie im się udało. Jeszcze dziesięć kroków przez maszynownię i przedział reaktorów, a dotarliby do drzwi przedziału torpedowego. Nagle Pitt zatrzymał się, stając twarzą w twarz z potężnie zbudowanym osobnikiem w zielonej przepasce na biodrach trzymającym w ręce taką samą dziwną broń jak Dirk. Tym razem szczęście było po stronie uciekających – zaskoczenie działało na ich korzyść. Pitt spodziewał się tej konfrontacji. Nie tracąc czasu na pytania „Kim pan jest?” czy „Co tutaj robisz?”, Pitt nacisnął guzik. Jego broń przemówiła pierwsza.
Rozległ się prawie nieuchwytny dla uszu syk. Pocisk trafił mężczyznę w sam środek czoła, odrzucając go na obudowę jednego z generatorów. Ciało odbiło się od przeszkody i z głuchym odgłosem upadło na pokład, twarzą w dół. Zanim przestało drgać, Dirk obszedł je ostrożnie i popychając przed sobą oniemiałego Farrisa, dotarł do drzwi prowadzących do dziobowego przedziału torpedowego.
Farris potknął się o próg i upadł, pociągając za sobą Pitta. Przy upadku Dirk zahaczył nogą o stalowy próg. Z bólu pociemniało mu w oczach. Upuścił broń i próbował wstać, ale nagle sparaliżował go strach. Uświadomił sobie, że gnając tu na oślep, popełnił jedną z większych, a być może ostatnią pomyłkę w swoim życiu. Nawet nie próbował odnaleźć broni; wiedział, że dla dwóch mężczyzn stojących przy drabince po przeciwnej stronie pomieszczenia stanowi łatwy cel.
– Pitt? – spytał nagle niższy z nich.
Z najwyższym zdumieniem i ulgą rozpoznał głos sternika z „Marthy Ann”.
– Skąd się tu wzięliście? – spytał.
– Komandor Boland wysłał nas z dodatkowymi butlami. Ponieważ nie wychodziliście, weszliśmy do środka. Nie spodziewałem się, że okręt jest suchy.
Pitt powoli zaczynał odzyskiwać równowagę.
– Nie mamy za wiele czasu – mruknął. – Możecie zalać ten przedział?
Spojrzeli na niego w najwyższym zdumieniu. Pierwszy odzyskał głos sternik; towarzyszący mu marynarz gapił się na Pitta z rozdziawionymi ustami.
– Zalać…?
– Chcę zalać ten przedział, żeby nikt nie mógł pływać tym okrętem ani podnieść go z dna przynajmniej przez najbliższy tydzień.
– Nie mogę czegoś takiego… – jęknął sternik.
– Nie mamy czasu. – Głos Pitta nagle złagodniał. – March nie żyje i my też zginiemy, jeżeli się nie pospieszymy.
– Porucznik March nie żyje? Nic nie rozumiem! Po co zatapiać…
– To bez znaczenia. – Dirk patrzył mu prosto w oczy. – Biorę na siebie odpowiedzialność.
Naraz przypomniało mu się, że tę samą prostą formułkę wypowiedział niedawno do Marcha i że kosztowało to życie młodego oficera.
– Kto to? – odezwał się milczący dotąd towarzysz sternika, wskazując siedzącego na podłodze Farrisa, który wpatrywał się przed siebie pustym wzrokiem.
– Ostatni ocalały członek załogi „Starbucka”. Musimy go wydostać na powierzchnię, potrzebuje natychmiastowej opieki medycznej – wyjaśnił Pitt.
Jeżeli marynarz był zaskoczony spotkaniem kogoś, kto powinien być martwy od paru miesięcy, to ukrył to wrażenie doskonale. Wskazał głową krwawiącą nogę Dirka.
– Wygląda na to, że lekarz przydałby się nie tylko jemu – stwierdził.
Pitt stracił czucie w nodze i dopiero po tej uwadze zauważył, że jest rozcięta i krwawi. Rozcięcie było płytkie, ale spore.
– Przeżyję – mruknął, po czym polecił sternikowi: – Trzeba zatopić ten przedział!
– Niech będzie – skapitulował sternik – ale tylko przy moim oficjalnym proteście…
– Protestuj sobie – zgodził się Pitt. – Możesz to zrobić?
– Cokolwiek zrobimy, dobra ekipa ratownicza zdoła wypompować wodę i usunąć uszkodzenia w parę godzin. Komora ratunkowa to jedyne dojście do wnętrza od strony dziobu. Najlepszym rozwiązaniem byłoby zablokowanie zaworów alarmowych, żeby nie można było wypompować stąd wody, otworzenie drzwi torpedowych wewnętrznych i zewnętrznych i również zablokowanie ich, umożliwiając w ten sposób stały dopływ wody do pomieszczenia oraz odłączenie pompy z tego przedziału. W ten sposób nie da się skorzystać z reaktora jako źródła energii i musieliby użyć zewnętrznego źródła zasilania. Odkrycie wszystkiego, co zrobimy, zajęłoby im półtora dnia. Do tego czasu trzeba by doliczyć dwie godziny na naprawę, wypompowanie wody i ponowną hermetyzację przedziału. Wobec tego proponuję, żebyśmy zaczęli od uszczelnienia drzwi do maszynowni.