– Jest jeszcze jeden sposób, żeby zyskać kilka godzin – powiedział wolno sternik.
– Jaki?
– Wyłączyć reaktor.
– Nie – sprzeciwił się zdecydowanie Pitt. – Kiedy będziemy stąd odpływali, wątpliwe jest, by stać nas było na luksus kilkugodzinnego rozgrzewania reaktora.
Sternik przyjrzał mu się zrezygnowany.
– Niech Bóg ma nas w swej opiece, jeśli coś pan spieprzy, sir – stwierdził, a następnie polecił swemu towarzyszowi: – Odłącz pompy i otwórz wewnętrzne drzwi torpedowe. Ja się zajmę drzwiami zewnętrznymi i zaworami. Będzie, jak pan chce, sir, ale jeśli pan się myli, to nie wypłacimy się z tego do śmierci.
Ostatnie słowa skierowane były do Pitta, który uśmiechnął się wesoło w odpowiedzi.
– Przy odrobinie szczęścia możecie za to dostać medal – stwierdził.
– Bardzo w to wątpię, sir. Naprawdę bardzo – mruknął sternik.
Boland umiał dobierać sobie ludzi; obaj nowo przybyli zabrali się do pracy ze spokojem i sprawnością pary mechaników na torze Indianapolis w czasie wyścigów. Sternik wyszedł na zewnątrz. Pittowi wydawało się, że ledwie zdążył założyć sobie prowizoryczny opatrunek z kawałka koca zabranego z jednego z łóżek, gdy sternik zastukał w kadłub, meldując o wykonaniu zadania. Pitt zaciągnął Farrisa do komory ewakuacyjnej, zakładając mu po drodze akwalung i maskę. Marynarz w tym czasie otwierał wszelkie możliwe zawory. Gdy ciśnienie zewnętrzne i wewnętrzne prawie się wyrównało, zostawił jedynie kieszeń powietrzną na dwie stopy od sufitu i zanurkował, by otworzyć wewnętrzne drzwi wyrzutni. Przy różnicy ciśnień byłoby to dość skomplikowanym przedsięwzięciem. Przez jedne z drzwi wpłynęła błękitna ryba papuzia.
– Dopilnuję, żeby się nie zgubił, sir – zaproponował marynarz, wskazując Farrisa i chwytając go oburącz wpół klasycznym chwytem ratowniczym.
Dirk skinął głową i zajął się własnym akwalungiem, wymieniając butle. Gdy był gotów, stuknął trzonkiem noża we właz. Sternik otworzył go z zewnątrz. Teoretycznie wszyscy trzej powinni podążyć w górę w pęcherzu powietrza uwolnionym z okrętu. Stało się jednak inaczej. Przewód powietrzny Pitta zahaczył się o wewnętrzne koło otwierające właz i zanim Dirk zdołał go odplątać, pozostali, łącznie ze sternikiem, byli już daleko. Nie zauważyli, że został na dole.
Uwolnienie się z pułapki nie było rzeczą trudną czy długotrwałą, natomiast gdy wydostał się na zewnątrz, spotkała go większa przykrość: osiemnastostopowy Sphyrna Levini znany jako rekin młot. Jeden z nielicznych rekinów, które atakują ludzi. W pierwszej chwili Pitt sądził, że szary kształt odpłynie do góry, ignorując go. Szeroki łeb jednak odwrócił się ku niemu, ukazując otwartą paszczę pełną trójkątnych, ostrych jak brzytwy zębów. Przez głowę Pitta przemknęły niezbyt optymistyczne obrazy. „Barf” był bezużyteczny i został na pokładzie „Starbucka”, a jedyną bronią, którą miał, był pistolet-rękawica, który dowiódł już swej skuteczności wobec ludzi. Praktyka wykazała już niejednokrotnie, że zabić człowieka jest stosunkowo łatwo. Zupełnie inaczej rzecz się miała z ważącą dwa tysiące funtów żywą maszyną do zabijania, mającą grubą skórę i niesamowitą wprost wytrzymałość na uszkodzenia. Należało bezbłędnie trafić w któryś z organów wewnętrznych. Rekina przywabiła krew płynąca z rany na nodze. Nie było jej dużo, ale przy tak fenomenalnym węchu – wystarczająco. Pitt jak zaczarowany obserwował rekina zataczającego wokół niego coraz ciaśniejsze kręgi niczym Indianie wokół pionierskich wozów i obserwującego go beznamiętnie wielkim okiem, umieszczonym z boku szerokiego pyska.
Gdy kolejne koło stało się tak małe, że rekin prawie otarł się o niego, Pitt trzepnął go z całych sił lewą ręką w wyloty zużytej wody, tuż za łbem. Gest był nieomal komiczny, ale rekin zaskoczony nagłym kontaktem, skręcił w miejscu i oddalił się. Obaj płynęli przez cały czas w górę. Gdy rekin powrócił, do powierzchni pozostało jeszcze trzydzieści stóp. Dirk starał się trzymać go cały czas w zasięgu wzroku, przez co wolno, ale nieustannie kręcił się wokół własnej osi. Tym razem rekin nie zamierzał się bawić. Pitt znając zwyczaje tych drapieżników, wiedział, że ludojad rozpoczął atak. Pozostała mu ostatnia szansa. Starannie wycelował broń i czekał na zbliżającą się śmierć. Gdy rekin był około trzy stopy od niego, nacisnął guzik i posłał pocisk dokładnie w lewe oko bestii.
Drapieżnik skręcił w miejscu, bijąc wściekle ogonem. Dirk ledwie go uniknął, odepchnięty potężnym zawirowaniem wody. Wywinął kozła przez plecy i poczuł się przez chwilę jak w podwodnym wirze. Nie namyślając się, wytężył wszystkie siły i ruszył w górę, nie spuszczając wzroku z szalejącego rekina. Musiał również uważać, by przy próbie wynurzenia nie uderzyć głową w stępkę. Jakiś cień przesłonił światło – sternik był z powrotem w wodzie, przywołując go gestami. Dirk nie potrzebował żadnej zachęty. Dzielącą ich odległość pokonał w dziesięć sekund, obserwując rekina, który nagle się uspokoił, błysnął wściekle zdrowym okiem i odpłynął, niknąc błyskawicznie z pola widzenia. Wstrząśnięty i zmęczony Pitt z wdzięcznością pozwolił się wyciągnąć pomocnym dłoniom na pokład. Zdjęto mu maskę, akwalung i płetwy. Spojrzał w górę. Stał tam Boland, obserwując go uważnie.
– Gdzie March? – spytał lodowato komandor.
– Nie żyje.
– Cóż, zdarza się – mruknął Boland.
Pitt od dłuższego czasu wpatrywał się z obojętnym wyrazem twarzy w trzymane w dłoni naczynie. Zaczerwienione oczy wyrażały jednak to, co czuł: zmęczenie i smutek. Tropikalne słońce, niknąc za horyzontem, rzucało przez iluminator złocistoczerwone promienie, które malowniczo zabarwiały kostkę lodu pływającą w szkockiej whisky. Zmęczonym gestem przesunął szkłem po czole. Właśnie skończył zdawać Bolandowi szczegółową relację z wydarzeń pod wodą i miał już wszystkiego serdecznie dość. Zamiast odprężenia i zadowolenia, że najgorsze jest już poza nim, miał przeczucie, iż było to dopiero preludium do znacznie groźniejszych wydarzeń.
– Przestań się obwiniać o jego śmierć – powtórzył Boland. – Gdybyście mieli wypadek, gdyby coś się zawaliło, jak to się zdarza na wrakach, i on by przy tym zginął, to wówczas byłaby to twoja wina, bo sam go tam zaciągnąłeś. Ale skąd miałeś wiedzieć, że po pokładzie spaceruje para morderców? I to jeszcze bezmyślnych; powinni go złapać i wypytać, a nie zabijać bez słowa.
– Przestań, Paul. Zmusiłem chłopaka, żeby wszedł do środka. Gdybym się tak nie spieszył, by udowodnić swoje racje, to żyłby.
– Racja, ale za cenę jednego życia dowiedzieliśmy się rzeczy tak ważnych, że utrata jednego człowieka jest w porównaniu z tym niewielką stratą. Gdybym musiał poświęcić całą załogę, by umożliwić „Starbuckowi” powrót do Pearl Harbor, nie zawahałbym się ani chwili. Mam na myśli również ciebie i mnie – oznajmił spokojnie Boland, dolewając whisky do swej opróżnionej szklanki.
– Doceniam szczere zamiary – mruknął Pitt.