Выбрать главу

Boland otarł pot z czoła, spojrzał przez okno sterówki i powiedział, siląc się na spokój:

– Wygląda całkiem naturalnie, choć ma większą niż zazwyczaj gęstość.

– Poza kolorem w tej mgle nie ma nic normalnego – warknął Pitt, patrząc na ledwo widoczny dziób statku. – Wysoka temperatura, pora dnia i wiejąca z szybkością trzech węzłów bryza to nie są naturalne warunki do powstania mgły.

Przechylił się nad Bolandem, przyglądając się uważnie ekranowi radaru przez ponad minutę i co chwilę sprawdzając czas na zegarku. Po zakończeniu obserwacji oznajmił:

– Nie wykazuje żadnych śladów przemieszczania się czy rozpraszania. Wiatr jej zupełnie nie poruszył i mocno wątpię, czy matka natura może mieć w swoich zasobach coś tak dziwacznego.

Wyszli na skrzydło mostka, ich sylwetki tworzyły dwa cieniste kontury podświetlone specyficznym światłem dochodzącym przez mgłę. Statek kołysał się lekko na słabej fali i zdawało się, jakby czas przestał płynąć, jakby znajdowali się gdzieś poza czasem i przestrzenią. Pitt pociągnął nosem. Początkowo nie mógł się zorientować, co właściwie zwróciło jego uwagę, ale po chwili czuł wyraźnie panujący wokół aromat. Przypomniał sobie w końcu, co to jest.

– Eukaliptus!

– Na środku oceanu? – zdumiał się Boland.

– Nie czujesz zapachu eukaliptusa?

– Coś tu rzeczywiście czuć – zgodził się po namyśle Boland – ale nie mam pojęcia co.

– Gdzie dorastałeś? – Głos Pitta wydał się zaskakująco głośny w otaczającej ich ciszy.

– W Minnesocie. Dlaczego pytasz?

– Wobec tego masz prawo nie wiedzieć. Jezu, od lat nie czułem tego zapachu! Eukaliptusy są dość pospolite w Australii i południowej Kalifornii; mają specyficzny aromat i można z nich otrzymać olejek stosowany do inhalacji.

– To co mówisz, ma niewiele sensu – zwrócił uwagę Boland.

– To prawda. Nie zmienia to jednak faktu, że ta mgła pachnie eukaliptusami.

Boland zacisnął pięści i spytał, nie patrząc na niego:

– Co proponujesz?

– Mówiąc krótko: zmiatać stąd i to jak najszybciej.

– Z ust mi to wyjąłeś. – Komandor uśmiechnął się, wrócił do sterówki i chwycił mikrofon. – Maszynownia, kiedy możemy ruszać?

– Kiedy pan rozkaże, sir – zadudnił głośnik.

– To ruszamy natychmiast! – polecił Boland, po czym zwrócił się do mającego wachtę porucznika: – Wybierać kotwicę!

– Aye, aye, sir.

– Operacyjny? Tu kapitan. Macie jakiś kontakt?

– Tu Stanley, sir. Wszystko w normie, ekrany czyste poza ławicą ryb, o jakieś sto jardów od sterburty.

– Spytaj go, ile i jakie duże. – Pitt wszedł za nim do sterówki. Ostatnia wiadomość wyraźnie go zaniepokoiła.

Boland skinął głową i przekazał Stanleyowi pytanie.

– Około dwustu sztuk na głębokości pięćdziesięciu, sześćdziesięciu stóp.

– Wielkość, człowieku! – warknął Boland. – Jakiej są wielkości?!

– Pięć do siedmiu stóp, sir.

Pitt przeniósł wzrok na Bolanda i oznajmił poważnym tonem:

– To nie są ryby. To ludzie.

Minęło kilka sekund, zanim Boland uprzytomnił sobie znaczenie tych słów.

– Ludzie? – powtórzył. – Jak mają zamiar nas zaatakować? Burta ma dwadzieścia stóp wysokości.

– Możesz być pewny, że mają sposób. I że to im się uda, już nieraz im się udało.

– Gówno! – zaklął komandor, waląc pięścią w ścianę sterówki; sekundę później jego głos rozległ się we wszystkich pomieszczeniach: – Poruczniku Riley! Wydać natychmiast broń całej załodze. Będziemy mieli za chwilę nieproszonych gości.

– Przy tej liczbie atakujących kilka pistoletów nie rozwiązuje sprawy – zauważył Dirk. – Jeżeli przejdą przez reling, to co twoja piętnastka poradzi przeciwko dwóm setkom? A przejdą, bo nie zdołamy upilnować całej długości obu burt, dzioba i rufy.

– Zatrzymamy ich!

– Bardzo w to wątpię. Lepiej przygotuj ludzi do opuszczenia statku.

– Nie. – W głosie Bolanda było zdecydowanie. – Ta zardzewiała krypa może na to nie wygląda, ale jest własnością US Navy i nie mam zamiaru jej poddać bez walki. Powiedz admirałowi, co się wydarzyło i przekaż mu… – Słowom towarzyszyło wyciągnięcie prawej ręki, którą Pitt zupełnie zignorował.

– Sam mu powiedz. Nie ruszę się stąd bez załogi i bez ciebie.

– Powodzenia! – uśmiechnął się Boland.

– Do zobaczenia na pokładzie startowym – odparł Pitt poważnie, po czym odwrócił się i wyszedł.

Fotel pilota był mokry, gdy Pitt się w nim usadowił. Mgła otulała wszystko wilgotną zasłoną i skraplała się na winylowej powierzchni. Ignorując ją, zabrał się za sprawdzanie maszyny i przygotowanie jej do lotu. Wokół panowała cisza – wyglądało zupełnie tak, jakby ktoś okrył statek szczelną zasłoną, rozpościerając ją do wysokości wierzchołków masztów. Światła pociemniały, uczucie duszności było bardzo uciążliwe. Odnosiło się wrażenie, jakby wszystko wokół zniknęło – morze, niebo i wszystko, co jeszcze niedawno ich otaczało. Świat ograniczył się do około dwustu stóp kwadratowych, które dało się dostrzec z okien sterówki.

Pitt włączył zasilanie pomocnicze i wcisnął guzik startu. Turbina zaskoczyła, kręcąc się na jałowym biegu, dopóki pierwszy obłoczek dymu z rur wydechowych nie potwierdził rozgrzania silników i osiągnięcia normalnych obrotów. Trwało to krótko, ale był to najgorszy moment – gdyby silnik nie zaskoczył… Przerzucił dźwignię i potężne łopaty wirnika drgnęły najpierw powoli, potem coraz szybciej, aż z charakterystycznym poświstem zaczęły równomiernie mleć mgłę.

Słońce całkowicie pogrążyło się za linią horyzontu. Resztki światła zniknęły. Gdy instrumenty na tablicy rozdzielczej wróciły do normalnego położenia, Pitt sięgnął na fotel drugiego pilota po zawinięty w ręcznik pistolet i zajął się przerabianiem Mausera na karabin maszynowy. Starannie dołączył futerał jako kolbę, załadował magazynek, przestawił selektor ognia na ciągły i wprowadził nabój do komory. Z bronią w ręce wysiadł z kabiny i spojrzał w otaczający go mrok rozświetlony upiornie rozproszonym blaskiem okrętowych lamp, w którym trudno było cokolwiek dokładnie zobaczyć.

Helikopter był nieco wyżej niż reszta pokładu. Pitt przyklęknął przy burcie maszyny i znieruchomiał, spoglądając w mgłę. Nie musiał długo czekać. Po około minucie nad relingiem zmaterializowały się dwie postacie i ruszyły ku wibrującemu helikopterowi. Pitt odczekał, aż dojrzał je wystarczająco wyraźnie, by mieć pewność, że to nie jacyś zabłąkani członkowie załogi i nacisnął spust. Postacie zwaliły się na pokład, równocześnie upuszczając znane mu już pistolety-rękawiczki. Błyskawicznie obrócił się wokół własnej osi, obserwując otoczenie, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo. Obejrzał spokojnie niedoszłych zamachowców. Ciała byty skręcone i bezwładne, każde miało w klatce piersiowej trzy otwory świadczące o celności broni i strzelca. Zielone przepaski i broń, którą mieli, byty identyczne jak te używane przez wartowników na okręcie podwodnym. Jedyną różnicę stanowiły niewielkie plastikowe pudełka przyczepione do ciał. Zanim zdołał dokładniej je obejrzeć, jego uwagę zwrócił ruch przy relingu; kolejny napastnik wchodził na pokład. Pitt przesunął kciukiem selektor na ogień pojedynczy i nacisnął spust. Postać zniknęła jak zdmuchnięta, a po sekundzie rozległ się plusk. Dirk ostrożnie podczołgał się do burty i prawie potknął się o to, czego szukał – o reling zaczepiony był grapnel oklejony grubą warstwą gąbki, do którego przyczepiona była lina znikająca za burtą. W ten prosty sposób pokonanie pionowej burty statku nie było dla napastników specjalnie trudne. Wymagało tylko trochę wprawy i krzepy w rękach. Umożliwiało ciche i nie zauważone przez załogę dostanie się pierwszej grupy na pokład i rozprawienie się z wachtowymi. Mgła była doskonałą osłoną. Efekty tych praktyk leżały pod nimi – prawie pół setki wraków i blisko tysiąc zabitych.