Выбрать главу

Tok myśli przerwała mu dochodząca ze śródokręcia kanonada, w której wyraźnie słychać było ciężki huk czterdziestek piątek i znacznie ostrzejsze trzaski M-16. Krzyki trafionych wypełniły mgłę wraz z głośnymi komendami. Powstało takie pandemonium, że trudno było się połapać w rozwoju wydarzeń.

W pobliżu helikoptera nadal nic się nie działo. Spokój zmąciła zabłąkana kula, która odbiła się rykoszetem od jednej z łopat śmigła i zniknęła w morzu. Uświadomiło to Pittowi kolejne niebezpieczeństwo, o którym wcześniej nie pomyślał – wystarczy jedna kula w wirnik lub we wlot powietrza i wszyscy zginą; nie będą w stanie odlecieć. Trzy postacie wdrapały się na lądowisko. Pitt w ostatniej chwili dostrzegł, że mają ubrania – musieli należeć do załogi statku. Szkliste oczy i pot zlewający twarze był najlepszym dowodem przeżyć ostatnich kilkunastu minut.

– Witamy na pokładzie lotu do Dirty Sally’s Bar. Dalej, chłopcy, do środka!

Mówiąc nie odwracał się ani na moment, przez cały czas wpatrując się w mgłę. Po ponad minucie zamajaczyła kolejna postać. Młody marynarz gnał poganiany strachem, poślizgnął się na wilgotnym pokładzie i gdyby nie wyciągnięte na czas ramię Pitta, przejechałby pod relingiem wprost do morza.

– Spokojnie – poradził Dirk. – Do domu daleko, zmęczyłbyś się wpław.

– Przepraszam, sir… ale człowiek nie widzi tych skurwieli… Są wokół, ale nie ma się szansy normalnej walki.

Dirk pchnął go lekko w stronę pracującego na wolnych obrotach helikoptera i wytężył słuch. Odgłosy walki znacznie osłabły, za to w ich kierunku zbliżał się tupot kilku par butów. Z mgły wyłoniło się czterech kolejnych członków załogi; jeden z nich na lince owiązanej wokół pasa prowadził Farrisa, który całkowicie ignorował toczącą się wokół walkę. Spoglądał prosto przed siebie z pustym i obojętnym wyrazem oczu.

– Wsadźcie go na fotel drugiego pilota i porządnie przypnijcie pasami, żeby nie mógł się ruszyć – polecił sternikowi Pitt i ponownie skoncentrował uwagę na mgle od strony dziobu.

Strzelanina i krzyki umilkły i wyraźnie dały się słyszeć ciężkie kroki zmierzające w stronę lądowiska.

– Pitt, jesteś tam?! – ryknęło z mgły.

– Podchodźcie, ale żadnych gwałtownych ruchów.

– Nie mam zamiaru, niosę rannego.

Z oparów wyłonił się porucznik Harper ważący prawie dwieście funtów, niosąc przewieszonego przez ramię marynarza w zakrwawionym kombinezonie. Chłopak miał nie więcej niż dziewiętnaście lat, bladą jak ściana twarz. Z rany w nodze kapała krew. Pitt chwycił wyciągniętą ku niemu masywną dłoń Harpera i pomógł obu wdrapać się na lądowisko.

– Ilu jeszcze jest za wami?

– Nikogo.

– Boland?

– Cała banda tych nagusów zaatakowała jego i Stanleya tuż przed mostkiem. – Głos Harpera brzmiał przepraszająco. – Obawiam się, że ich dostali.

– Wsadź dzieciaka do maszyny i zatamuj upływ krwi, bo się wykończy – polecił Dirk. – I ustaw ludzi wokół helikoptera z rozkazem strzelania do każdego, kto nie ma spodni i koszuli. Prawie każdy ma broń, nie powinno to być problemem. Sprawdzę, czy nie ma gdzieś w pobliżu rannych i zbieramy się stąd.

– Tylko uważaj na siebie! Jesteś jedynym pilotem wśród nas.

Pitt, nie czekając na odpowiedź, zeskoczył na pokład i ruszył biegiem w stronę mostka. Zwolnił po trzecim poślizgnięciu się na mokrym pokładzie, które niemal skończyło się upadkiem. Nagle spostrzegł grupę ludzi biegnących w jego stronę. Otworzył ogień, bijąc krótkimi, mierzonymi seriami. Przeskoczył zabitych, zaplątał się w linę i runął na pokład, raniąc się w pierś o jakieś żelastwo, na szczęście niegroźnie. Przez chwilę leżał nieruchomo, łapiąc oddech i nasłuchując. Wokół panowała cisza – żadnych strzałów, jęków czy nawoływań. Mogło to oznaczać, że ci z załogi, którzy nie dotarli do helikoptera, byli już martwi.

Podniósł się na czworaki i skulony posuwał się wzdłuż burty, kryjąc się za łodziami ratunkowymi. Jedną ręką macał drogę przed sobą, w drugiej ściskał gotowego do strzału Mausera. W pewnej chwili trafił dłonią na coś śliskiego i lepkiego. Krew. Po paru jardach ślad doprowadził go do ciała porucznika Stanleya. Martwego ciała. Pitt poczuł ogarniającą go wściekłość, która jednak nie zaćmiła zdrowego rozsądku. Dla Stanleya nie mógł już nic zrobić, ale pozostał jeszcze Boland… Ruszył przed siebie, co chwilę zatrzymując się, by nasłuchiwać. Po chwili z przodu dobiegł stłumiony jęk. Prawie zderzył się z nim, tak złudna była ocena odległości w tej przeklętej mgle. Boland czołgał się. Ramię miał przebite na wylot czterostopowym harpunem, który nadal tkwił w ranie. Głowa zwisała mu na zakrwawioną pierś, ale nie ustawał w wysiłkach. Wokół niego stało trzech napastników obserwujących go z dużym zainteresowaniem. Gdy wysiłki pełzającego słabły, jeden z nich kopał w drzewce harpuna, uśmiechając się za każdym razem, gdy z zaciśniętych ust rannego wydobywał się stłumiony jęk.

Dirk poczuł, jak eksploduje nagromadzona w nim wściekłość. Przestawiając selektor na ogień pojedynczy, podniósł się na nogi. Spokojnie wszedł między zaskoczonych jego pojawieniem się napastników i starannie wybierając cele, otworzył ogień. Uśmiechnięty sadysta dostał pocisk między nogi, pozostali dwaj w brzuch. Gdy z mgły wyłonił się kolejny napastnik, Dirk przestawił selektor na ogień ciągły i puścił w kierunku mężczyzny krótką serię. Biegnący zwalił się na towarzyszy z piersią rozszarpaną kulami i znieruchomiał.

Boland podniósł na Pitta nieprzytomny wzrok; twarz miał wykrzywioną bólem.

– Wróciłeś?

– Powiedziałem ci, że sam przekażesz Hunterowi radosne nowiny – uśmiechnął się Pitt. – Weź się w garść. Muszę ci wyjąć tę włócznię. – Wsunął Mausera za pasek, a potem przeciągnął ostrożnie Bolanda pod ścianę i ułożył w wygodniejszej pozycji, cały czas wypatrując kolejnych napastników. W pobliżu nie było nikogo. Złapał oburącz drzewce tuż za grotem i oznajmił: – Liczę do trzech. Oczy Bolanda pełne były bólu, ale zdołał się uśmiechnąć.

– Tylko się pospiesz, sadysto.

– Raz. – Pitt poprawił uchwyt i oparł stopę na piersi siedzącego. – Dwa. – Naprężył mięśnie i szarpnął z całej siły.

Zakrwawiony harpun wysunął się z ramienia komandora. Boland jęknął i zwinął się wpół. Potem opadł na plecy i spojrzał na Pitta szklistym wzrokiem.

– Ty sukinsynu – powiedział, przyglądając mu się półprzytomnie. – Nie powiedziałeś „trzy”. – Po czym zemdlał.

Pitt cisnął za burtę ociekający krwią harpun, uniósł bezwładne ciało Bolanda i zarzucił je sobie na ramię. Ruszył najszybciej jak tylko potrafił w kierunku helikoptera. Dwukrotnie musiał się zatrzymywać, słysząc przed sobą jakieś podejrzane odgłosy. Zdawał sobie sprawę, że w obecnej sytuacji byłoby mu bardzo trudno podjąć walkę; a jeśli nie dotrze do maszyny, to zginą wszyscy pozostali przy życiu członkowie załogi „Marthy Ann”. W końcu dysząc z wysiłku, dotarł do lądowiska.

– To ja, Pitt – wycharczał.

Harper chwycił Bolanda wpół niczym lalkę i zaniósł nieprzytomnego dowódcę do maszyny. Pitt wdrapał się na górę, przyłożył kolbę Mausera do ramienia i długą serią opróżnił magazynek w kłębiącą się na dziobie mgłę. Gdy umilkły strzały, wszedł do kabiny helikoptera, położył broń za fotel pilota i ujął stery z dziwną pewnością, że po raz kolejny mu się udało. Nie tracąc czasu na zapinanie pasów, przesunął manetkę gazu i gdy wirniki zwiększyły obroty, powoli uniósł maszynę. Lądowisko pozostało w dole, znikając we mgle, a helikopter wznosił się pionowo w szarej zawiesinie. Minęła długa chwila, zanim ujrzał nad sobą gwiazdy, a pod spodem ocean oświetlony blaskiem księżyca.