Выбрать главу

Turbina zwiększyła obroty, helikopter nabrał wysokości i ustawił się na kurs prowadzący do odległych Wysp Hawajskich.

Rozdział 12

Henry Fujima był ostatnim z wymierającego rodu rybaków japońsko-hawajskiego pochodzenia. Stanowił czwarte pokolenie zajmujące się tak jak jego pradziad, dziadek i ojciec, połowem tuńczyków z pokładu sampana. Podobnie jak rybacy z Gloucester w Maine, dwa razy w tygodniu wypływał na kruchej łódce na ocean, kierując się instynktem i umiejętnościami, które odziedziczył po przodkach. Rutyna ta nie zmieniała się od czterdziestu lat, choć flota ręcznie zbudowanych sampanów, którą Hawaje znały od dawna, przestała istnieć. Konkurencja, którą stanowiły międzynarodowe korporacje rybackie, wykruszyła ją wolno, lecz nieubłaganie i teraz tylko Henry zarzucał bambusową wędkę na odwiecznym łowisku.

Stał na tylnym pomoście niewielkiej łodzi, pewnie wspierając bose stopy o drewniany pokład przesiąknięty tłuszczem tysięcy ryb i zarzucając wędkę w łagodne fale. Rozmyślał o dawnych czasach, gdy łowił ryby wraz z ojcem. To były dobre czasy kojarzące się z zapachem węgla drzewnego i śmiechem, gdy z pokładu na pokład podawano butelki z sake w czasie nocnego postoju, kiedy to wiązano łodzie burta w burtę. Przymknął powieki, przywołując twarze od dawna nieżyjących towarzyszy i słysząc głosy, które już od dawna się nie odzywały. Gdy otworzył oczy, ujrzał na horyzoncie majaczący kształt, który zwrócił jego uwagę. Kształt ten szybko zmienił się w statek, w starego i pordzewiałego trampa płynącego całą naprzód prosto na niego. Statek płynął bardzo szybko – Henry nigdy dotąd nie widział frachtowca tej wielkości, który tak szybko pruł fale. Trudno jest ocenić szybkość statku, gdy płynie on prosto na obserwatora, ale sądząc po odkosach białej piany, które sięgały prawie kluz kotwicznych, statek robił około dwudziestu pięciu węzłów.

Nagle Henry zamarł – statek trzymał idealnie prosty kurs, a na jego przedłużeniu był on i jego sampan. Fujima czym prędzej przywiązał koszulę do wędki i zaczął nią rozpaczliwie machać, ale ku swemu przerażeniu zobaczył, że dziób ani na cal nie zbacza z kursu, wyrastając nad nim niczym góra nad karzełkiem. Wrzasnął co sił w płucach. Nikt nie pojawił się na nadburciu, a mostek zdawał się zupełnie pusty. Henry stanął nieruchomo, patrząc bezradnie i z niedowierzaniem, jak wielki skorodowany statek uderza dziobem w burtę sampana, zmieniając go w drzazgi. Znalazł się pod wodą. Po chwili poczuł, jak coś rozcięło mu skórę na plecach. Desperackim wysiłkiem ledwie udało mu się ujść wściekle obracającym się śrubom. Wypłynął, wypluwając wodę i walcząc o oddech wśród wzburzonego morza. Udało mu się utrzymać głowę na powierzchni i powoli wyrównać oddech. Morze zaczynało się uspokajać. Przetarł oczy i oszczędnymi ruchami utrzymywał się na wodzie.

Nic na świecie nie da się porównać z paraliżującym strachem, który ogarnia człowieka, gdy widzi, jak jego jedyna nadzieja ratunku odpływa w dal i nikt na pokładzie nie zdaje sobie sprawy z rozgrywającej się w pobliżu tragedii. Mimo to Henry Fujima nie czuł strachu przed śmiercią, która była tym razem nieuchronna. Z typową orientalną obojętnością zaakceptował swoje przeznaczenie. Dla niego, żyjącego z morza, śmierć w nim była ostateczną nagrodą, podobnie jak dla starego weterana śmierć na polu bitwy. Wkrótce pojawią się rekiny zwabione zapachem krwi, ale nie czuł przygnębienia czy strachu. Ogarnął go dziwny spokój, obserwując rufę statku z napisem „Martha Ann” coraz bardziej oddalającego się na południe.

Było już po dziesiątej rano, gdy Pitt w końcu dotarł do swojego pokoju. Był zmęczony, oczy go piekły, a powieki opadały. Lekko kulał, ale noga została opatrzona, tym razem fachowo i poza pewną sztywnością nie odczuwał bólu. Dużo wysiłku kosztowało go, by nie zasnąć pod prysznicem. Miał jedynie ochotę spać i zapomnieć o wydarzeniach ostatnich dwudziestu czterech godzin.

Ignorując rozkazy wysadzenia załogi w Pearl Harbor lub na lotnisku Hickam, posadził maszynę na trawniku nie dalej niż dwieście stóp od wejścia na oddział powypadkowy Tripler Military Hospital, wielkiej betonowej budowli stojącej na wzgórzu górującym nad południowym wybrzeżem Oahu. Poczekał, aż Boland i ranny młodzieniec zostaną dowiezieni na blok operacyjny i dopiero wtedy pozwolił jednemu z lekarzy zaszyć sobie ranę na nodze i założyć opatrunek. Następnie cicho wymknął się bocznym wyjściem, złapał taksówkę i przespał całą drogę do hotelu.

Z prawdziwą ulgą wyszedł spod prysznicu i padł na łóżko. Spał już w chwili, gdy jego głowa dotknęła poduszki.

Nie minęło pół godziny, gdy ktoś zaczął się dobijać do drzwi. Z początku było to odległe echo gdzieś na krańcu świadomości, które starał się zignorować, ale ten ktoś dobijał się tak natarczywie, że w końcu zrezygnowany wstał, przeszedł zygzakiem przez pokój i otworzył drzwi.

W przerażonych kobietach jest dziwny rodzaj piękna, zupełnie jakby ożywiał je wówczas dawno zapomniany zwierzęcy instynkt reagujący na zagrożenie wzmożoną aktywnością hormonów. Kobieta stojąca w drzwiach miała na sobie krótkie muumuu w czerwone i żółte kwiaty, które ledwie zakrywało jej uda. Szeroko otwarte oczy były pełne przerażenia.

Pitt przez chwilę stał nieruchomo, lecz zaraz się cofnął i gestem zaprosił dziewczynę do środka. Adrienne Hunter przemknęła obok, zatrzasnęła drzwi i rzuciła mu się w objęcia. Drżała i gwałtownymi haustami łapała powietrze.

– Co się stało, na litość boską? – wykrztusił zaskoczony.

– Zabili go! – wychlipała.

Odsunął ją na odległość wyciągniętych ramion i spojrzał w zapłakane oczy.

– O czym ty mówisz?

Słowa popłynęły niczym powódź:

– Leżałam w łóżku z… z przyjacielem, a oni weszli przez taras. Było ich trzech, wślizgnęli się tak cicho, że nie wiedzieliśmy, iż są w pokoju, dopóki nie było za późno. Próbował z nimi walczyć, ale mieli takie zabawne, małe pistolety, które nie robią hałasu, i go zastrzelili. Boże! Strzelali do niego chyba z tuzin razy i jego krew była na ścianach… wszędzie. To było okropne. – Zaczęła drżeć. Pitt delikatnie poprowadził ją do sofy. Po pewnym czasie uspokoiła się nieco i podjęła opowieść: – Zaczęłam krzyczeć i zamknęłam się w szafie ściennej, a oni stali przed drzwiami i się śmiali. Myśleli, że jestem w pułapce, ale ta szafa stoi we wnęce, w której dawniej były drzwi do gościnnej sypialni i jest podwójna, bo z tamtej sypialni też można wyjąć rzeczy. Złapałam pierwszą z brzegu suknię i uciekłam przez okno. Nie chciałam iść na policję. Bałam się. Próbowałam zadzwonić do ojca, ale w biurze powiedzieli, że nie wiedzą, gdzie jest. Ogarnęła mnie panika i nie miałam gdzie iść, i… przybiegłam tu. – Podniosła się, odgarniając włosy z czoła. – To zupełnie jak koszmar – szepnęła. – Wstrętny, obrzydliwy koszmar. Dlaczego oni to zrobili? Powiedz mi, dlaczego?

– Po kolei – powiedział miękko. – Idź do łazienki i zrób porządek z makijażem. A potem powiesz mi, kim byli ci faceci i kogo zabili.

Odsunęła się od niego.

– Nie mogę ci tego powiedzieć.