– Jeżeli zamierza mnie pan zabić, to uważam, że zwykła przyzwoitość nakazuje powiadomić ofiarę, dzięki komu ma powiększyć grono aniołków.
Mężczyzna chwilę rozważał te słowa, po czym skinął głową i powiedział po prostu:
– Delphi.
– To wszystko?
– Delphi wystarczy.
– Nie wygląda pan na Greka. – Dłonie Dirka były związane za oparciem, więc wzruszenie ramionami niezbyt mu wyszło.
Reszta napastników wyglądała przeciętnie: średniego wzrostu i wagi, opaleni, o twarzach pozbawionych wyrazu. Zginęliby w każdym tłumie bez zwracania na siebie uwagi. Słuchali poleceń szefa bez wahania i bez pytań. Dirk nie miał żadnych złudzeń – na polecenie Delphiego zabiliby również bez słowa.
– Stworzył pan bezwzględną i skuteczną organizację ukrytą pod płaszczykiem jednej z zagadek tego stulecia. Ma pan sporo marynarzy na sumieniu. Po co?
– Przykro mi, panie Pitt, ale to nie jest film czy szmatławy kryminał, w którym morderca wyjaśnia wszystko głównemu bohaterowi, zanim zdecyduje, jak go zabić. Nie będzie budowania napięcia, wyjaśnień i innego marnowania czasu. Swoje motywy mógłbym dyskutować z Lavellą czy Roblemannem, ale nie z głupszymi od nich.
– Jak pan zamierza się mnie pozbyć?
– Wypadek. Ponieważ kocha pan wodę, to powinien pan utonąć, prawda? Szkoda że nie w morzu, lecz w wannie, ale cóż…
– Czy nie będzie to trochę podejrzane?
– Ależ skąd, zapewniam, że wręcz przeciwnie: bardzo przekonujące, choć też bardzo prozaiczne. Policja dojdzie do wniosku, że golił się pan w kąpieli; na szczęście używa pan elektrycznej maszynki do golenia, więc nie wzbudzi to podejrzeń. Nie pan pierwszy i nie ostatni, choć to istotnie głupota. Maszynka wyślizgnęła się z mokrej dłoni, wpadła do wody, a wstrząs, jaki to wywołało, pozbawił pana przytomności. Zsunął się pan pod wodę i utonął. Zostanie to zakwalifikowane jako wypadek, a pańskie nazwisko ozdobi jedną z klepsydr w wielu gazetach tego pięknego kraju. Stanie się pan wspomnieniem.
– Szczerze mówiąc, zaskakuje mnie wysiłek, jaki pan w to wkłada.
– Należy się człowiekowi, który był niebezpiecznie blisko zniszczenia przedsięwzięcia doskonale pomyślanego i funkcjonującego bez problemów przez ponad trzydzieści lat.
– Tylko bez wazeliny – warknął nagle poirytowany Pitt. – A co z Adrienne? W orzeczeniu koronera może zabawnie wyglądać, że utopiła się przy goleniu.
– Proszę się uspokoić. Panna Hunter przeżyje. Ba, nie ma prawa spaść jej włos z głowy, gdyż weźmiemy ją jako zakładniczkę. Admirał Hunter poważnie się zastanowi, zanim ponownie zabierze się za wyjaśnianie tajemnic hawajskiego wiru.
– Przez mniej niż dwie sekundy. Według niego obowiązek jest zawsze przed rodziną. Traci pan niepotrzebnie czas. Niech pan ją puści. Trzymając ją, nic pan nie zyska.
– Jestem raczej zdyscyplinowaną osobą, panie Pitt. Kiedy raz coś zaplanuję, to nie odstąpię od tego, dopóki nie osiągnę zadowalających rezultatów. Moje cele są proste: chcę być wolny od niszczących pomysłów komunistów i imperialistycznych zapędów Ameryki. W końcu doprowadzą one do zniszczenia cywilizacji, a ja mam zamiar przetrwać.
Czas. To było w tej chwili dla Pitta najważniejsze – zyskać na czasie. Ludzie Huntera byli w drodze; jeżeli zdoła skłonić tamtego, by gadał wystarczająco długo, to miał szansę. Niewielką, ale miał. Nadzieja zastąpiła strach, jego umysł zaczął działać jasno i sprawnie. Musiał zająć Delphiego rozmową jeszcze przez dłuższą chwilę.
– Jest pan szalony – stwierdził spokojnie. – W imię przetrwania od wielu lat popełnia pan masowe morderstwa. Proszę uprzejmie oszczędzić mi starych, wyświechtanych frazesów o komunizmie i imperializmie. Jest pan anachronizmem i niczym więcej. Pański gatunek wyszedł z mody razem z towarzyszem Marksem. Siedzi pan w podziemiu przez pół wieku i nie jest pan na bieżąco.
Po raz pierwszy udało mu się naruszyć maskę, którą była twarz Delphiego. Mężczyzna zaczerwienił się, ale szybko odzyskał panowanie nad sobą.
– Filozoficzne rozważania dobre są dla ignorantów, majorze. A za kilka minut pański punkt widzenia, który przyznaję, jest chwilami denerwujący, przestanie obiektywnie istnieć.
Na dany znak jeden ze strażników zniknął w łazience, skąd wkrótce dotarł szum wody płynącej do wanny. Pitt poruszył rękami, ale niewiele to dało – więzy były ciasne. Musiał je zakładać fachowiec, bo nie dały się poluźnić. Nie były jednak na tyle ciasne, by wrzynać się w skórę i pozostawić podejrzane pręgi na nadgarstkach.
Nagle zesztywniał – otoczył go słodki choć słaby zapach plumerii. Szóstym zmysłem wyczuł, że w pokoju znalazł się jeszcze ktoś: Summer.
Delphi wskazał na śpiącą Adrienne. Drugi z jego ludzi wyjął z kieszeni niewielkie etui, a z niego strzykawkę. Zdjął osłonę, uniósł brzeg sukienki i bez ceregieli wbił igłę w krągły pośladek. Dziewczyna drgnęła, westchnęła, zmarszczyła brwi i po paru sekundach uspokojona zasnęła ponownie. Pomocnik Delphiego sprawnie złożył instrumenty, schował etui i wziął nieprzytomną dziewczynę w ramiona, czekając na rozkazy.
– Obawiam się, że musimy się pożegnać, panie Pitt.
– Odchodzi pan przed finałem?
– Niestety, niewiele będzie do oglądania i przyznam, że niezbyt mnie to interesuje.
– Nie zdoła jej pan wynieść z hotelu.
– Mamy wóz w podziemnym garażu. Jest to dość dyskretny sposób wchodzenia czy wychodzenia, z którego, jak wiem, pan również korzystał – odparł spokojnie olbrzym i skinął na mężczyznę trzymającego Adrienne. Gdy Delphi był już w progu, Pitt wrzasnął: – Ostatnie pytanie, nie może mi pan tego odmówić! Olbrzym zawahał się, po czym z niechęcią odwrócił się i spojrzał pytająco na Dirka.
– Dziewczyna, która nazywa się Summer. Kim ona jest?
Delphi uśmiechnął się złośliwie.
– Moją córką, majorze. Żegnam.
– Proszę pozdrowić ode mnie Kanoli – odparł Dirk, zagrywając swoją ostatnią kartę.
Rysy Delphiego stężały. Przez chwilę jakby wahał się, ale po sekundzie wzruszył ramionami i wyszedł, zamykając cicho drzwi za sobą.
Pitt poczuł ogarniające go zwątpienie i rezygnację. Nie udało mu się zatrzymać Delphiego, nie udało mu się zapobiec porwaniu Adrienne i zapewne nie uda mu się zapobiec własnej śmierci. Nie mógł już nic zrobić. Bezsilność doprowadzała go do rozpaczy. Z łazienki wyszedł właśnie jeden z napastników, skinął głową drugiemu. Drugi strażnik odłożył broń i podszedł do Pitta, starając się zachować obojętny wyraz twarzy.
Dirk dostrzegł zbliżającą się pięść nieco zbyt późno, by całkowicie się uchylić. Zdołał jedynie skłonić głowę na piersi, dzięki czemu cios, który miał trafić go w szczękę, wylądował na czubku głowy, przewracając go razem z krzesłem. Upadł, pociągając za sobą zasłonę oddzielającą pokój od dużego, wychodzącego na balkon okna. Z trudem powstrzymał ogarniającą go falę ciemności. Pokój powoli przestał wirować, a kontury przedmiotów znów nabrały ostrości. Pitt zauważył, że napastnik klęczy na dywanie i jęczy głośno, trzymając się za nadgarstek. Ze złośliwą satysfakcją Dirk stwierdził, że ból rosnącego na głowie guza musi być niczym w porównaniu z bólem złamanej kości i powykręcanych stawów strażnika.
Znieruchomiał, czując z tyłu dłoń dotykającą jego związanych rąk. Poczuł, że czyjaś ręka rozcina więzy, ale nie zmienił położenia ramion. Aromat plumerii owiał go niczym ciepła bryza. Naraz poczuł w prawej dłoni rękojeść noża. Lekko poruszył dłońmi, sprawdzając, czy nie zdrętwiały lub zesztywniały. Na szczęście były w pełni sprawne.
Strażnik przestał jęczeć i zaczął na kolanach przesuwać się w jego kierunku. Jego wspólnik w łazience nie zdawał sobie sprawy z zaistniałej sytuacji, gdyż szum wody zagłuszał wszystkie odgłosy. Twarz klęczącego wykrzywiła wściekłość zmieszana z bólem. Dotarł do krzesła i ujął leżącą na nim broń. Natychmiast wymierzył w Pitta, ostrożnie wkładając złamaną rękę za koszulę. Nienawiść, która nim owładnęła, była tak silna, że kazała zapomnieć mu o poleceniach szefa o upozorowaniu przypadkowej śmierci Dirka. Pitt oblał się zimnym potem. Strażnik był zbyt daleko, by ryzykować rzut nożem. Broń mogła być źle wyważona, a chybienie celu oznaczało pozbycie się tej niespodziewanej szansy. Odległość nie stanowiła natomiast problemu dla pocisku, który dotarłby do celu, zanim on zdołałby wykonać ruch. Przeciwnik tymczasem nie spuszczał z niego wzroku, pełznąc wciąż na kolanach. Dirk zmusił się do spokojnego oczekiwania, mając nadzieję, że strażnik przysunie się na tyle blisko, by atak miał szansę dosięgnąć celu. Potrzebował odległości nie większej niż trzy stopy, bo pierwsze uderzenie musiało być skuteczne. Na drugie nie będzie ani czasu, ani okazji.