Выбрать главу

– Ostatnio? Nie przypominam sobie.

Mężczyzna wbił dłonie w czarne, kręcone włosy i jęknął:

– Boże, dlaczego znowu dałem się zrobić w balona? – Po czym nagle uspokoił się i błyskając bielą wspaniałego uzębienia, rzucił w stronę Pitta: – Przypuszczam, że to dlatego, że mam tak miękkie serce i wszyscy to wykorzystują.

– Nie wciskaj mi kitu – warknął Dirk. – Znam cię od przedszkola i wiem, że wcale tak nie jest.

Al Giordino opadł w fotel z urażoną miną.

– Naprawdę? A co z tymi paroma tygodniami, kiedy tyrałem jak głupi osioł, sprzedając kwiatki na ulicy, żeby zaprosić na tańce w szkole tę uroczą blondynkę?

– Właśnie, co?

– Jezu, to jest tupet… Właśnie, co? – sparodiował głos Pitta. – Łachudra! Kiedy przyszliśmy na zabawę, powiedziałeś jej, że mam syfa i przez resztę wieczoru nie chciała nawet na mnie spojrzeć!

– A tak, pamiętam – zachichotał Pitt. – Nawet nalegała, żebym ją odprowadził do domu. Wspaniałe ciało i bardzo towarzyska. Naprawdę szkoda, że się nie dogadaliście.

Twarz Giordino wyrażała osłupienie.

– Szarmancka łajza! – sapnął. – Przez ciebie siedzę w tej trumnie, robiąc wycieczkę w jedną stronę do piekła, i jeszcze się ze mnie nabijasz?

Roześmiali się. Poświata rzucana przez podświetlone instrumenty nadawała ich twarzom niesamowity wyraz. Obaj znali się od dawna i od dawna się przyjaźnili. Kończyli te same szkoły w tym samym roku i często umawiali się z tymi samymi dziewczynami. Al był niewysoki – pięć stóp i cztery cale, o oliwkowej cerze odziedziczonej, podobnie jak czarne kędziory, po włoskich przodkach. Stanowili dokładne przeciwieństwo tak w wyglądzie, jak i w usposobieniu, lecz doskonale do siebie pasowali. Był to zresztą główny powód, dla którego Pitt, gdy zgodził się na pracę w NUMA, zastrzegł sobie, że Al będzie jego zastępcą. Ich eskapady, które częstokroć przyprawiały admirała Sandeckera o ból głowy, były słynne zarówno w firmie, jak i poza nią.

– Czy dowódca lotniska Hickam nie będzie trochę poirytowany, gdy stwierdzi, że rąbnęliśmy jego osobistą maszynę dyspozycyjną? – zainteresował się Giordino.

– Zwariuje ze szczęścia. Ledwie rozbijemy ten zabytek, czym prędzej wystąpi oficjalnie o przydział nowego odrzutowca transportowego.

Al gwizdnął, a po chwili jęknął marzycielsko:

– Mieć własny samolot… Taki na przykład B-17 z królewskim łożem i barem na całą ścianę.

– I pewnie pokryłbyś znaki US Air Force króliczkami z „Playboya”?

– Niegłupi pomysł – ucieszył się Al. – W nagrodę pozwalałbym ci od czasu do czasu go pożyczać. Naturalnie za niewielką opłatą.

Pitt zrezygnował z dalszej dyskusji. Spojrzał przez boczne okno na widniejące w dole morze. Waśnie mijali jakiś frachtowiec płynący na północny wschód ku San Francisco. Na czarnej jak atrament tafli oceanu nie było widać pieniących się fal. Spokojne morze było najlepsze do wodowania, ale też bardzo utrudniało właściwą ocenę wysokości.

– Daleko jeszcze do twojej nowej zabawki? – spytał Al.

– Pięćset mil.

– Przy tempie, do jakiego zmuszasz tego dziadka, to będziemy tam za niecałe dwie godziny. – Giordino oparł stopy o deskę rozdzielczą, usiłując się wygodniej usadowić. – Mamy stałą wysokość dwunastu tysięcy stóp. Kiedy chcesz zacząć zniżanie?

– Za mniej więcej godzinę i czterdzieści minut. Założę się, że mają radar i nie chciałbym rezygnować z niespodzianki, którą powinna stanowić nasza obecność.

Giordino gwizdnął przeciągle.

– Wychodzi na to, że powinniśmy trafić przy pierwszym podejściu – mruknął.

– Amen. Bo drugiego może nie być.

– Może się uda, jeśli ten podwodny nadajnik nie przestanie działać. – Al pochylił się, patrząc uważnie na jeden z zegarów na tablicy.

Pitt przyjrzał mu się również. Był to radionamiernik nastawiony na częstotliwość nadajnika, który Boland zostawił przy wraku. Poprawił lekko kurs, by igła uspokoiła się dokładnie w oznaczonym miejscu i poinformował towarzysza:

– Sygnał powinien być tym mocniejszy, im bliżej będziemy.

– Ty się martw, żeby posadzić nas nie dalej jak pięćset jardów od niego, a Selma Snoop już nas poprowadzi dalej. – Giordino poklepał czule niewielkie, błękitne pudełeczko w wodoszczelnym opakowaniu; była to bateryjna wersja radionamiernika przymocowana do skórzanego paska.

– Sprawdziłeś ją chociaż?

– Działa – zapewnił cierpliwie Al. – Już ci mówiłem, posadź nas pięćset jardów od nadajnika, a ja doprowadzę wycieczkę do „Starbucka”.

Pitt uśmiechnął się uspokojony. Pomimo niefrasobliwej pozy Al był perfekcjonistą. Dał mu znak i zdjął dłonie ze sterów, które Giordino przejął w milczeniu. Dirk nieco zesztywniały wstał z fotela i wszedł do kabiny pasażerskiej.

W pluszowym komforcie osobistego samolotu generała dowodzącego główną bazą lotnictwa na Hawajach siedziało dwudziestu mężczyzn. Była to najprawdopodobniej najbardziej zrezygnowana dwudziestka w promieniu kilkuset mil. Co prawda wszyscy zgłosili się na ochotnika pociągnięci wizją przygody, ale było to na ziemi, a nie dwanaście tysięcy stóp nad wodą. Ubrani byli w gumowe kombinezony płetwonurków i rozpięli suwaki prawie do pępka, by umożliwić dostęp świeżego powietrza. Pocenie się w tym stroju, co wiedział z własnego doświadczenia, nie należało do przyjemności. Za fotelami spoczywały rozmaitego kształtu pakunki przywiązane do kółek w podłodze, a na samym końcu leżały dobrze osłonięte i przymocowane akwalungi.

Blondyn o skandynawskich rysach siedzący najbliżej drzwi do kabiny pilotów, spojrzał na Pitta i uśmiechnął się smutno.

– Czyste szaleństwo. – Komandor porucznik Samuel Crowhaven sprawiał wrażenie nieszczęśliwego. – Taka obiecująca kariera na okrętach podwodnych wyrzucona w diabły z powodu katastrofy lotniczej na środku oceanu.

– To naprawdę nie takie trudne – uspokoił go Pitt. – Trochę trudniejsze od parkowania po pijanemu we własnym garażu, ale tylko trochę. Nie ma sensu dramatyzować.

Zaskoczony Crowhaven zmarszczył brwi.

– Trochę trudniejsze… Pan chyba żartuje!

– Posadzenie tego pudła na wodzie to moja sprawa, zgoda? Na pańskim miejscu niepokoiłbym się tym, co będzie później.

– Ja tam jestem zwykłym inżynierem w stopniu oficera – odparł niewzruszenie komandor. – I nie zamierzam się bawić w komandosa. To nie moja branża.

– Przyrzekłem posadzić was bezpiecznie, a Al obiecał doprowadzić was do okrętu. – Głos Pitta był cichy, ale wyraźny. – Dalej to już wasz cyrk i wasze małpy.

– Jest pan pewien, że okręt jest suchy?

– Już to przerabialiśmy, ale powtórzę, by pana uspokoić. Gdy go opuszczałem, był suchy, poza przednim przedziałem torpedowym.

– Jeśli nikt tam nie grzebał, będę w stanie wypompować wodę z tego przedziału i uruchomić okręt w ciągu czterech godzin.

– Ma pan na to cztery i pół godziny, co zostawia tylko pół godziny marginesu.

– Niewiele, ale powinno starczyć. To i tak nie zmienia faktu, że jest to czyste szaleństwo.

– Zdaje pan sobie naturalnie sprawę, że możecie być zmuszeni, by wywalczyć sobie drogę do wnętrza okrętu?

– Już powiedziałem, że nie jestem komandosem. Dlatego zaprosiłem do współpracy zawodowców. – Crowhaven wskazał kciukiem za siebie na ostatni rząd foteli. – Wszyscy mi zawsze mówili, że nie ma to jak ludzie z SEAL.

Pitt spojrzał na pięciu mężczyzn wskazanych przez podwodniaka – pełen zespół oddziałów uderzeniowych US Navy. Ich wygląd wzbudzał szacunek, w przeciwieństwie do reszty byli spokojni. Siedzieli odprężeni, a dwóch nawet spało. Widać było, że mieli stalowe nerwy. Przeszli szkolenie do walki w każdych warunkach i zazwyczaj przy przewadze przeciwnika.