– A pozostali? – Pitt przeniósł wzrok na Crowhavena.
– Podwodniacy. Niewielu jak na okręt tej wielkości, ale jeśli ktoś zdoła doprowadzić „Starbucka” do Pearl Harbor, to właśnie oni. Oczywiście przy założeniu, że przynajmniej jeden reaktor jest na chodzie. Jeśli musielibyśmy zaczynać od uruchomienia reaktora, to nie ma żadnej możliwości, żeby zdążyć na czas.
– Jeden działa – uspokoił go Pitt, nadrabiając miną.
W rzeczywistości nie było sposobu przewidzieć ani stanu, w jakim w tej chwili był „Starbuck”, ani tego, czy reaktor nadal funkcjonował. Istniała nawet poważna wątpliwość, czy okręt nadal jest na miejscu, chociaż prawdopodobieństwo, że tamci zdołali go gdzieś przesunąć, było niewielkie. Jedyne co mogli zrobić, to czekać i mieć nadzieję.
– Gdybyście mieli problemy i nie zdołali go ruszyć do czwartej trzydzieści, to zbierajcie się w diabły. Lepiej popływać trochę, zanim helikoptery was znajdą niż siedzieć w puszce, z której niewiele zostanie – przypomniał.
– Nie jestem bohaterem – uspokoił go podwodniak. – Nie musi się pan martwić o to, czy będę dbał o własną skórę.
Pitt poklepał go po ramieniu i wrócił do kokpitu.
Admirał Hunter po raz dwudziesty w ciągu ostatniej godziny spojrzał na zegarek i nerwowo zdusił niedopałek w wypełnionej do połowy popielniczce. Wstał i nerwowo podszedł do mapy rozwieszonej na jednej ze ścian głównej sali bunkra, po czym odwrócił się do Denvera siedzącego w niedbałej pozie z nogami na oparciu krzesła. Komandor ani na moment nie zwiódł Huntera obojętnym wyrazem twarzy, admirał wiedział, że Denver jest równie zdenerwowany jak on sam. Gdy w głośniku rozległ się głos Pitta, komandor poderwał się na nogi.
– Tatusiu, tu Dzieciak, słyszycie mnie? Over.
Hunter i Denver pochylili się nad radiotelegrafistą niczym para wygłodniałych sępów.
– Tu Tatuś. Słyszę cię doskonale. Over.
– Zbliżam się do flagi, załoga gotowa. Over.
Znaczyło to, że lecą już na minimalnym pułapie i zaczynają ostatni etap lotu przed wodowaniem w pobliżu pozycji „Starbucka”.
– Do zobaczenia w… – głos zamilkł w pół zdania.
– Dzieciak, tu Tatuś. Odezwij się. Over. – Hunter wyrwał operatorowi mikrofon.
W głośniku panowała cisza. Dopiero po dłuższej przerwie odezwał się znacznie silniejszy i nieco zniekształcony głos:
– Tatusiu, przepraszam za przerwę. Jakie są polecenia? Over.
Hunter i Denver spojrzeli na siebie i nagle pobladli.
– Polecenia? – powtórzył wolno Hunter. – Oczekujesz na polecenia?
– Tak, proszę podawać. Over.
Wolno, jakby w transie, admirał odłożył mikrofon i wyłączył nadajnik.
– Jezu, mają nas – stwierdził mechanicznie.
– To nie był Pitt – rzekł zmienionym głosem Denver. – Radiostacja Delphiego musiała namierzyć transmisję. Zagłuszyli Pitta i władowali się na naszą częstotliwość.
Hunter powoli opadł na fotel.
– Nigdy nie powinienem był się zgodzić na ten wariacki plan – westchnął. – Teraz nie ma sposobu, żeby Crowhaven zdołał się z nami skontaktować z pokładu „Starbucka”.
– Może nadawać kodem przez komputer szyfrujący – podsunął Denver.
– Nie może – zirytował się admirał. – Zapomniał pan, że dopiero po tym rejsie mieli zainstalować go na „Starbucku”. Mogą używać tylko radia i dopóki komandosi nie załatwią tego nadajnika, to Delphi może słuchać i włączać się w każdą transmisję. Nawet jeśli nie zdaje sobie sprawy z tego, co planujemy, to będzie wiedział wszystko, zaledwie Crowhaven zacznie nadawać…
– I zaatakuje okręt albo rozwali go na kawałki – zakończył Denver.
– Niech ich Bóg ma w opiece. – Głos Huntera był ledwie słyszalny. – Bo to jedyne, na co mogą liczyć.
Pitt wściekłym ruchem zerwał słuchawki i rzucił je na podłogę.
– Skurwiel nas zagłuszył – warknął. – Jeżeli Delphi domyśli się, co jest grane, to zorganizuje nam tak gorące powitanie, że lepiej nie myśleć.
– To cudowne uczucie wiedzieć, że ma się takich przyjaciół jak ty – stwierdził Giordino.
– Szczęściarz. – Na twarzy Pitta nie było tym razem uśmiechu. – Myślę, że Hunter modli się teraz, żebyśmy przerwali misję.
– Nic z tych rzeczy – sprzeciwił się zupełnie poważnie Al. – Przeceniacie tego żółtookiego klowna. Założę się o skrzynkę porządnego trunku, że załatwimy, co mamy załatwić i znikniemy, zanim mu do głowy przyjdzie, że miał przyjemność z dwoma największymi złodziejami okrętów podwodnych na Pacyfiku.
– Skoro tak twierdzisz…
– Pomyśl logicznie: nikt zdrowy na umyśle nie wpadłby na pomysł, by dobrowolnie rozbijać całkiem dobry samolot, wodując na pełnym morzu i to w środku nocy… Naturalnie poza tobą, ale to przypadek kliniczny. Delphi myśli pewnie, że jesteśmy kolejnym lotem zwiadowczym i do rana niczego nie będzie podejrzewał.
– Lubię cię za ten nieustający optymizm.
– Mama zawsze mówiła, że to u nas rodzinne.
– A co z naszymi pasażerami?
– Nikt ich tu nie prosił, to raz. Teraz pewnie spisują testamenty, to dwa. A trzy, to dlaczego chcesz sprawić im zawód?
– Niech będzie, lecimy dalej. – Dirk popukał w wysokościomierz, którego strzałka płasko leżała na poziomie ziemi. Strzałka nie drgnęła, włączył więc reflektor lądowiskowy. W jego świetle, o kilkanaście stóp poniżej, widać było powierzchnię morza przesuwającą się z prędkością dwustu siedemdziesięciu mil na godzinę. Pitt wzruszył ramionami, założył inne słuchawki i przysłuchiwał się uważnie. – Sygnały z markera zbliżają się do maksymalnego poziomu – oznajmił. – Lepiej zajmijmy się przygotowaniami do lądowania, a raczej wodowania.
Giordino westchnął, leniwie odpiął pasy i podszedł do stanowiska mechanika pokładowego. Wziął z półki listę i podał Dirkowi.
– Poczytaj, a ja sprawdzę.
Lista składała się z zestawu czynności, które należało wykonać i spisu wskaźników, które należało sprawdzić przed zakończeniem lotu. Pitt odczytywał kolejne pozycje:
– Poziom mieszanki?
– W normie.
– Zawór zbiornika skrzydłowego i dopalacze?
– Zamknięty i wyłączone.
– To wszystko. – Pitt wyrzucił listę przez ramię, a gdy spadła z szelestem na podłogę, dodał: – Nikt już nie będzie jej potrzebował.
Giordino pochylił się nad przyrządami i wyjrzał przez szybę.
– Gwiazdy przed dziobem na horyzoncie gasną – prawie krzyczał, by Dirk zdołał go usłyszeć przez słuchawki.
– Mgła. – Pitt skinął głową.
Parę minut później zobaczyli na horyzoncie siną smugę. Pitt zmniejszył szybkość do stu dwudziestu mil.
– I oto magiczna chwila – szepnął, spoglądając przelotnie na Ala. Na twarzy Giordino nie było śladu strachu.
Są ludzie, których w chwilach niebezpieczeństwa trzeba prowadzić za rękę. Innych poraża groza, jeśli nie słyszą słów otuchy lub rozkazu. Giordino nie był żadnym z nich. Razem z Pittem pasowali do siebie jak dwa trybiki tej samej maszyny i każdy instynktownie zdawał sobie sprawę z zamiarów drugiego.
– Wysuń klapy o czterdzieści stopni i idź do kabiny pasażerskiej. Zachowuj się jak znudzony konduktor w autobusie, może ich to uspokoi.
– Postaram się o najlepsze ziewnięcie, jakie mam w repertuarze. – Al przesunął dźwignie klap i wstał. – Tymczasem, do zobaczenia po kąpieli.
Wiał boczny wiatr, który Pitt musiał skompensować przyrządami. W świetle reflektorów widać było przybliżającą się powierzchnię morza. Lepiej byłoby wodować bez tej iluminacji, ale było to zbyt ryzykowne. Pozostały jeszcze trzy mile. Musiał posadzić maszynę dokładnie przed mgłą i pozycją markera, by wytraciła rozpęd dokładnie nad celem, a nie poza nim. Zredukował szybkość do stu pięciu mil na godzinę.