Dirk postukał w szkło zegarka i wskazał kierunek, w którym oddalił się pojazd. Al skinął potakująco i obaj wypłynęli ze sterówki, kierując się w stronę dna, by użyć skał i roślinności jako osłony, a następnie podążyli w kierunku wskazanym przez Pitta.
Gdy czarny kadłub statku niknął za nimi, Pitt spojrzał za siebie na tę masę nieruchomego żelastwa, która nie wypłynie już nigdy w rejs. Amerykanie dowiedzą się, gdzie spoczywa, ale Rosjanie nie zostaną o tym poinformowani; tego był pewien. Takie były zasady rządzące międzynarodowymi intrygami zwanymi potocznie polityką. Czarny kształt zlał się z tłem i Pitt wrócił myślami do rzeczywistości.
Dno zaczęło się wznosić. Zwiększyli czujność i płynęli ostrożnie, chroniąc się w załomach pofałdowanej skalnej ściany. Woda była zimna, znacznie zimniejsza niż powinna być w tych rejonach, ale tak daleko jak sięgał ich wzrok, czyli w zasięgu świateł latarek nie było widać absolutnie niczego, co mogłoby wskazywać na ludzką działalność.
Zanim się spostrzegli, minęło owe magiczne osiemnaście minut i pozostali bez szansy powrotu na okręt. Teraz mogli jedynie płynąć do przodu i starać się odnaleźć wejście do siedziby Delphiego, zanim skończy się rezerwa tlenu. Jeżeli poszukiwania zakończą się niepowodzeniem, pozostanie im jedynie jedno wyjście: wypłynąć na powierzchnię morza i mieć nadzieję, że fala uderzeniowa powstała po wybuchu rakiety nie zabije ich.
Nagle zmieniła się temperatura wody – stała się zdecydowanie wyższa, według oceny Pitta przynajmniej o pięć stopni. W chwili, gdy sobie to uświadomił, poczuł, że wzdłuż stoku ruszył podwodny prąd podnoszący z dna chmury piasku i wyginający podwodne trawy. Prąd dotarł do obu nurków i popchnął ich ponad dnem niczym huragan.
Dirk dotąd uniknął przejażdżki na linie za samochodem jadącym przez wertepy, ale po tym doświadczeniu wiedział już, jakie są odczucia ofiary wleczonej właśnie w ten sposób. Prąd pchnął go w zarośla ostrej trawy morskiej, obrócił nim i posłał prosto na wystającą skałę pokrytą porostami i muszlami. Pitt próbował się ich przytrzymać, ale porosty pozostały mu w dłoniach, a krawędzie muszli tylko pocięły kombinezon. Kolejny kaprys prądu odciągnął go od skały. Poczuł, że coś chwyta go za nogi – to Al złapał go mocno za uda. Pitt spojrzał w szkło maski przyjaciela i mógłby przysiąc, że jedno brązowe oko mrugnęło doń porozumiewawczo. Wbrew pozorom poczynania Ala miały sens – ich połączona masa spowalniała szybkość, z którą byli przesuwani przez prąd, a co ważniejsze, nie zostali rozdzieleni.
Dirk usłyszał głuche postukiwanie i dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że źródłem dźwięku są jego własne butle obijające się o skały. Odwrócił się, świecąc latarką przed siebie i dostrzegł czarną, połyskującą powierzchnię zbliżającą się z wielką szybkością. Wyciągnął dłoń, by jej dotknąć i gwałtownie wrócił do rzeczywistości. W samą porę. Zdążył jedynie osłonić głowę ramieniem, gdy od góry zamknął się nad nim obrośnięty i poszarpany sufit.
Uratowała go ćwierćcalowa warstwa gumy, z której wykonany był kombinezon. Nie była to jednak warstwa wystarczająco gruba, by zapewnić mu całkowite bezpieczeństwo. Ostre załomy rozcięły gumę, nylonową wyściółkę i skórę ramion. Poczuł przeszywający ból, woda wokół zabarwiła się krwią. Wystający fragment skały zerwał mu maskę i Pitt poczuł, jak woda zmieszana z piaskiem wypełnia mu nos, uszy i dostaje się do oczu. Spróbował wydechu przez nos. Pomogło to na chwilę, ale w efekcie bardziej podrażniło błony śluzowe. Oczy zaczęły go piec i przestał widzieć cokolwiek.
Wiedział, że jest bliski utraty przytomności. Starał się do tego nie dopuścić, ale organizm, choć przyjmował polecenia umysłu, odmawiał ich wykonania. Nagle zderzył się czołowo z wystającym głazem. W głowie eksplodował mu wielobarwny fajerwerk. A potem zapadła ciemność i świat przestał istnieć.
Giordino poczuł, jak ciało Pitta wiotczeje, latarka wypadła z bezwładnej dłoni. Jedno spojrzenie upewniło go, że instynkt doświadczonego nurka zadziałał: ustnik był nadal pomiędzy zaciśniętymi zębami nieprzytomnego. Al wzmocnił więc uchwyt na ciele przyjaciela i zastanawiał się, co zrobić. W dole mignął mu piaszczysty fragment stoku. Szarpnął się gwałtownie, chcąc użyć nóg jako hamulców. Natychmiast stracił płetwy, i zdarł sobie skórę ze stóp i kolan. Zacisnął zęby na ustniku i wbił głębiej w piach krwawiące stopy. Był to desperacki czyn i zakończył się fiaskiem: wyorał dwie bruzdy w dnie, jeszcze bardziej poranił nogi i stracił oparcie – prąd był bardzo silny.
Jak kot znudzony zabawą ze zdechłą myszą zdradliwy prąd wypuścił ich niespodziewanie ze swego uścisku. Al szybko chwycił kępę roślinności i podciągnął się ku podobnemu do krateru zagłębieniu w dnie, trzymając ciągle nieprzytomnego towarzysza. W spokojnej wodzie odprężył się i pozwolił, by obaj łagodnie opadli na dno.
W bunkrze panowała nienaturalna cisza – maszyny i komputery milczały znieruchomiałe, a ponad połowa załogi zgromadziła się wokół radiostacji. Mężczyźni milczeli i palili, kobiety nerwowo piły kawę i również nie były skore do rozmów.
Panująca atmosfera napięcia i oczekiwania szarpała nerwy i odbierała ochotę do działania. Hunter i Denver siedzieli po obu stronach radiotelegrafisty, spoglądając na siebie przekrwionymi, zmęczonymi oczami. Denver machinalnie przesuwał po blacie plastikową fiolkę wyjętą z kieszeni. Admirał przyglądał jej się przez chwilę badawczo, po czym zapytał:
– Co to jest, u diabła?
Denver uniósł fiolkę do światła.
– Zawartość strzykawki. Dostałem to od Pitta do analizy.
– I co to jest?
– DG-10. Jedna z najskuteczniejszych trucizn, jakie wyprodukował człowiek. Wyjątkowo trudna do wykrycia, gdyż wywołuje wszystkie objawy ataku serca.
– Co on z tym robił?
– Pojęcia nie mam. – Denver wzruszył ramionami. – Był wyjątkowo tajemniczy. Powiedział, że to w końcu samo wyjdzie na jaw.
– Ten facet to jedna wielka zagadka – mruknął Hunter, wpatrując się przed siebie niewidzącym wzrokiem. – Cholerna zagadka…
– Telefon, sir – przerwał dyżurny oficer ze słuchawką przy uchu.
– Kto?
Oficer był zdezorientowany.
– To Aloha Willie, sir, nocny disc jockey radia POPO – odparł z wahaniem.
– Co takiego? – Admirał otworzył usta ze zdumienia. – Nie mam ochoty na pogawędki z żadnymi kretynami z nocnych radiostacji. A poza tym jak on dostał ten numer?
Oficer przełknął nerwowo ślinę i wyjąkał:
– On mówi, że to ważne, sir. Powiedział, że wygra pan główną nagrodę, jeśli mu pan powie, co oznacza zdanie: Kos wrócił do gniazda.
– Niech pan powie temu idiocie… – Hunter zamarł w połowie zdania. – Mój Boże! – krzyknął. – Crowhaven!
Błyskawicznym ruchem odebrał zdumionemu oficerowi słuchawkę i wymienił serię błyskawicznych wypowiedzi z disc jockeyem, po czym oddał słuchawkę nadal oniemiałemu oficerowi i poinformował Denvera:
– Crowhaven nadaje na częstotliwości radiostacji Honolulu.
– Przepraszam, nie rozumiem? – wykrztusił oszołomiony Denver.
– Genialne posunięcie – odparł Hunter. – Delphi albo nie pomyślał o nasłuchu na tym paśmie, albo boi się je zagłuszać. Nikt poza kilkoma dzieciakami nie będzie słuchał o tej porze radiostacji nadającej rock and rolla. Przestaw no, chłopcze, częstotliwość na tysiąc dwieście pięćdziesiąt herców.
Operator po usłyszeniu słowa „chłopcze” o mało nie spadł z krzesła, ale posłusznie przestawił radiostację na żądaną częstotliwość. Po raz pierwszy w historii swego istnienia betonowy bunkier został wypełniony dawką decybeli, o których wszyscy obecni mogli powiedzieć tylko jedno: było ich stanowczo zbyt wiele. Zanim zdołali się opanować, hałas nagle się urwał i z głośnika doszedł lekko piskliwy głos mówiący z szybkością karabinu maszynowego: