– Cześć i czołem, ranne ptaszki. TU Aloha Willie i czterdzieści najlepszych kawałków rocka w tropikach. Mamy obecnie trzecią pięćdziesiąt i powinniście być gotowi na kolejną porcję muzyki. Najpierw kawałek do śmiechu: kolejny odcinek komedii z udziałem Tatusia i jego Bandy. Tatusiu! Over.
Radiooperator w bunkrze zrozumiał, o co chodzi i słysząc ostatnie zdanie, włączył się w częstotliwość radia.
– Tatuś woła Bandę. Tatuś wola Bandę. Odezwijcie się. Over.
– Tu Banda. Tatusiu, jak nas słyszysz? Over.
– To Crowhaven – ucieszył się Denver. – To jego głos! A więc mają „Starbucka”!
– Słyszymy cię dobrze. Podaj wyniki. Over.
– Oto końcowy rezultat. Goście: jedno pudło, jeden gol i trzy faule. Gospodarze: zero pudel, trzy gole, cztery faule.
– Cholera! – zaklął Hunter. – Stracił człowieka i ma trzech rannych.
– Potwierdzamy wynik – włączył się operator. – Gratulacje dla gości z powodu wygranej. Kiedy drużyna gości opuszcza stadion?
– Prysznice działają, a szatnia powinna być opróżniona za około godzinę. Autobus powinien wyjechać o czwartej – odpowiedź padła bez zwłoki.
– Całe szczęście – mruknął Denver, nerwowo bębniąc po stole. – Reaktory dają parę, dziobowy przedział suchy za godzinę… Będą golowi przed czasem.
Hunter zabrał radiotelegrafiście mikrofon:
– Banda, tu sam Tatuś. Gdzie Dzieciak?
– Poszedł z kumplem przewietrzyć się na wzgórze i nie mamy od nich wieści. Istnieje podejrzenie, że zabłądzili i skończyły im się zapasy.
Admirał bez słowa odłożył mikrofon. Tej wiadomości nie trzeba było przekładać – sens był jasny dla wszystkich.
– O piątej podamy ostatnie notowanie – rozległ się głos Crowhavena. – Banda kończy. Over.
Aloha Willie zaczął dokładnie w tej samej chwili:
– To tyle gadania. Teraz numer dwunasty na liście. Avery Anson Pants w utworze The Great Bikini Ripoff.
Operator zdążył wyłączyć radio, zanim decybele rozsadziły głośnik.
– Do piątej to wszystko, sir – zameldował.
Hunter odszedł powoli, wpatrując się w ścianę i nie odzywając się.
– Za wysoka cena. Pitt powinien był z nimi zostać, a nie szukać Adrienne. – Denver za późno ugryzł się w język.
– Nie pytał mnie o zgodę – odparł Hunter. – W ogóle nic o tym nie wspomniał.
– Wiem, sir. – Denver bezradnie wzruszył ramionami. – Chciałem go odwieść od tego pomysłu, ale nie chciał o tym nawet rozmawiać. To jest taki gatunek faceta.
– Był taki gatunek – odparł głucho Hunter. – To niestety był taki gatunek faceta.
– Witamy w krainie chodzących trupów!
Pitt z trudem skupił wzrok na uśmiechniętej twarzy Ala i wycharczał:
– Kto chodzi?
Najbardziej żałował, że znów nie stracił przytomności; piekły go ramiona, bolała głowa i żebra, a reszta ciała pomimo bezruchu zachowywała się jak zupełnie obce, odrębne ośrodki bólu.
– Przez chwilę naprawdę myślałem, że się przekręciłeś – przyznał Giordino spokojnie.
– Przy tym jak się teraz czuję, to byłoby raczej miłe. – Pitt wyciągnął rękę i przy pomocy Ala podniósł się do pozycji siedzącej. Zamrugał gwałtownie. – Gdzie my, do diabła, jesteśmy?
– W podwodnej jaskini. Znalazłem ją zaraz po tym, jak zemdlałeś.
Pomieszczenie było niewielkie; dwadzieścia na trzydzieści stóp, oświetlone słabnącą latarką Ala. Sufit był na wysokości od pięciu do dziesięciu stóp w zależności od miejsca, a trzy czwarte podłoża pozostawało pod wodą. Składało się z większych i mniejszych odłamów skalnych wyszlifowanych przez wodę i pokrytych masą niewielkich krabów, które przerażone nagłą wizytą, kręciły się niczym oszalałe mrówki.
– Ciekawe, jak głęboko jesteśmy – zastanowił się Pitt.
– Przed wejściem miałem pięćdziesiąt stóp na głębokościomierzu.
Dirk podsunął się pod ścianę, usiłując znaleźć jakąś pozycję, w której ból byłby łatwiejszy do zniesienia, ale nie bardzo mu się udawało. Chciało mu się palić. Przyglądał się swemu postrzępionemu kombinezonowi.
– Gdybym miał aparat, to byłoby to jedno z twoich lepszych zdjęć – stwierdził Al. – Zatytułowałbym je „Uwiedziony i porzucony”.
– Nie taki diabeł straszny, jak go malują, Al. Co z twoimi stopami?
– Mogło być gorzej. – Giordino odchrząknął, splunął i spytał rzeczowo: – A teraz co?
– Wracać się nie da. Przy tej ilości krwi, jaką do spółki wylewamy, powstałoby zbiegowisko rekinów z okolicy dziesięciu mil. – Pitt spojrzał na zegarek. – Mamy dwie godziny do fajerwerku. Co byś powiedział na rozejrzenie się po okolicy?
– Przy naszej obecnej kondycji trudno raczej zwiedzać jaskinie. – Giordino był całkowicie pozbawiony entuzjazmu.
– Wiesz, jak łatwo się nudzę, siedząc w jednym miejscu.
– Czego to człowiek dla kumpla nie zrobi. – Al wycelował starannie w kraba, splunął, lecz chybił. – Chociaż z drugiej strony wszystko jest lepsze niż wieczór z tym paskudztwem.
– Co ocalało ze sprzętu?
– A już miałem nadzieję, że nie zapytasz – sapnął sarkastycznie Al. – Poza butlami, które gonią ostatnim tchem, że się tak wyrażę, mamy na dwóch: jedną maskę, czterdzieści stóp linki, jedną płetwę, dwa noże i moją latarkę, która właśnie zdycha.
– Pies tańcował z butlami. Spróbuję swobodnego nurkowania. – Pitt obwiązał się w pasie linką, założył jedyną ocalałą płetwę i maskę, po czym poinformował Ala: – Odpocznij tu, trzymając drugi koniec. Trzy pociągnięcia: chodź szybko, dwa: ciągnij jak diabli, a jedno: ruszaj za mną. Sygnalizacja jak zwykle.
– Tylko się pospiesz, sam na sam z krabami to strasznie ponura egzystencja.
– Mogę nie oddychać tylko przez dziewięćdziesiąt sekund, więc nie potrwa to zbyt długo – uśmiechnął się Pitt.
Wziął latarkę, siadł na skraju półki i zaczął głęboko oddychać, wietrząc płuca i starając się wydalić z organizmu jak najwięcej dwutlenku węgla. Gdy był przekonany, że jego płuca nie pomieszczą już więcej tlenu, ześlizgnął się do wody i popłynął w stronę dna jaskini.
Pitt był doskonałym nurkiem – mógł pozostać pod wodą prawie dwie minuty, a nie półtorej, jak powiedział Alowi. Odnosiło się to jednak do normalnych warunków, gdy był w pełni sił. Tym razem miał ułatwione zadanie, gdyż jedną ręką trzymał latarkę, a drugą dotykał ściany opadającej przez piętnaście stóp niemal pionowo i przechodzącej następnie w prawie poziomy tunel. W pewnym miejscu blokował go zawał, ale zdołał przecisnąć się obok. Ściany rozsunęły się na boki, ginąc poza polem widzenia.
Znajdował się w kolejnej jaskini; machając równomiernie płetwą, ruszył ku powierzchni. Po kilku sekundach jego głowa wychyliła się ponad powierzchnię wody. Powietrze miało przyjemny zapach, a grota pełna była łagodnego, złocistego blasku – był w świecie żółci i złota, w którym nawet cienie miały odpowiednią kolorystykę. Sufit był co najmniej dwadzieścia stóp wyżej, połyskując masą drobniutkich stalaktytów, z których kapały krople wody uderzające z pluskiem o powierzchnię.
Przepłynął kraulem ku wyrzeźbionym w skale schodom prowadzącym łagodnym łukiem ku korytarzowi. Na każdym stopniu znajdował się dziwny element o trójkątnym kształcie, podest zaś ozdobiony był parą rzeźb przedstawiających brodatych mężczyzn o ciałach zakończonych rybimi ogonami. Oba posągi zastygły w klasycznej pozie sfinksa i były silnie zniszczone przez wodę. Sprawiały wrażenie bardzo starych.