Выбрать главу

Pitt spostrzegł, że leży na podłodze. Podciągnął się do pozycji siedzącej. Próba zorientowania się w czasie spełzła natomiast na niczym – zegarek widział jako jedną zamazaną plamę.

– Jak długo byłem nieprzytomny? – spytał.

– Został pan znaleziony w sypialni mojej córki dokładnie czterdzieści minut temu. – Delphi obrzucił go zimnym, obojętnym spojrzeniem.

– Mam taki przykry zwyczaj – uśmiechnął się Pitt. – Zawsze pojawiam się w sypialniach dam w niewłaściwym czasie.

Twarz gospodarza nawet nie drgnęła. Delphi siedział na rzeźbionym siedzisku z białego kamienia obciągniętego czerwonym jedwabiem. Znajdowali się w niedużym pomieszczeniu, które było prawdopodobnie gabinetem. Miało około dwudziestu pięciu stóp kwadratowych, ściany były wyrzeźbione w skale i ozdobione oryginalnymi pejzażami morskimi. Przyćmione światło padało z okrągłych, oprawnych w mosiądz lamp skierowanych na biały sufit. Przy ścianie stało solidne biurko z blatem obitym czerwoną skórą, gustownie dobrane regały oraz skomplikowane połączenie telefonu, radia i interkomu. Całą jedną ścianę zajmowało ogromne okno wychodzące na podwodny ogród podświetlony światłem niewidocznych reflektorów. Górna krawędź była lekko zakrzywiona i przechodziła łagodnie w sufit. Całość sprawiała solidne wrażenie. Do okna zbliżyła się murena, zajrzała do wnętrza i odpłynęła. Delphi nawet na moment nie spuścił oczu z Pitta.

Dirk przeniósł wzrok na gospodarza. Mimo że w egzotycznie wyglądającym pokoju było stosunkowo chłodno, czuł dziwne, wewnętrzne ciepło wynikające z pewności, że pomimo niesamowitego wyglądu Delphi wcale nie jest nieomylnym geniuszem.

– Nie wydaje się pan dziś tak rozmowny jak zazwyczaj – przerwał ciszę Delphi. – Być może niepokoi pana los przyjaciela?

– Zdaje się, że się zamyśliłem. O czym pan mówił?

– O mężczyźnie z poranionymi stopami. Zostawił go pan w opuszczonym chodniku.

– Czego to ludzie dziś nie wyrzucają!

– Niech pan przestanie udawać durnia, to naprawdę nie ma sensu. Moi ludzie znaleźli samolot, którym tu przylecieliście.

– Cholera, nigdy nie umiałem dobrze parkować.

– Ma pan dokładnie trzydzieści sekund, by powiedzieć mi, co tutaj robicie. – Delphi zupełnie zignorował złośliwości Dirka.

– Aktualnie dzięki pańskiej uprzejmości siedzę na zimnej podłodze – warknął Pitt. – A tak w ogóle, to wynajęliśmy samolot na lot do Las Vegas, tylko pilot nie zdążył wsiąść i zgubiliśmy się po drodze.

– Niech i tak będzie. Mogę pana jednakże zapewnić, że zanim skończymy, będzie pan znacznie bardziej skłonny do współpracy.

– Zawsze się zastanawiałem, ile zdołam wytrzymać. Tyle się człowiek naczytał o torturach.

Delphi zmierzył go spojrzeniem, które nie wróżyło nic dobrego, i odparł:

– Zabawa z panem osobiście byłaby żmudnym zajęciem i zupełnie niepotrzebnym. Są bardziej wyrafinowane i skuteczniejsze sposoby. – Podszedł do intercomu i powiedział: – Przyprowadźcie drugiego. Proszę się nie niecierpliwić, panie Pitt, zaręczam, że oczekiwanie będzie krótkie.

Dirk powoli podciągnął nogi, przyklęknął i ostrożnie wstał. Powinno mu się kręcić w głowie ze zmęczenia, ale adrenalina wyparła słabość z organizmu. Umysł miał jasny i sprawny. Zerknął na zegarek – była 4.10, czyli ponad pół godziny do ataku na radiostację na Maui i prawie godzina do uderzenia rakietowego. Mieli z Alem niewielkie szansę na ujście z życiem, ale jeżeli Crowhaven zdoła zabrać „Starbucka”, a on odwróci uwagę Delphiego, by ten nie posłał kolejnej ekipy na zwiady, to ofiara w ogólnym rozrachunku się opłaci. Spróbował sobie wyobrazić „Starbucka” na kursie powrotnym do Pearl Harbor, ale nie udało mu się.

Crowhaven nie pamiętał, by widział tyle ludzkiej krwi naraz. Miał wrażenie, że cała podłoga centrali jest nią zalana. W paru miejscach na tablicach przyrządów widniały krwawe plamy o abstrakcyjnych kształtach. Z początku wszystko układało się pomyślnie – weszli na pokład zupełnie bez oporu, mieli czas, by spokojnie pozbyć się akwalungów i reszty sprzętu i po krótkiej przerwie ruszyć do centrali. Komandosi z SEAL szli z przodu. Gdy otworzyli drzwi do centrali, rozpętało się piekło.

Następne półtorej minuty wydawały się jak wyjęte z koszmaru albo filmu wojennego. Dziewięćdziesiąt sekund pełne cichego szczęku zaopatrzonej w tłumiki broni, wizgu rykoszetów, jęków i wrzasków wzmacnianych przez stalowe ściany. Nawet teraz, po dłuższym czasie, na samo wspomnienie dzwoniło mu w uszach.

Przyznać trzeba, że warta, którą zastali, walczyła dzielnie i z odwagą graniczącą z obłędem. Aby wyeliminować każdego strażnika z walki, należało albo go zabić, albo zranić tak ciężko, żeby stracił przytomność. Ostatnich dwóch nie kryło się nawet, stojąc i strzelając do chwili, gdy przeszyły ich dziesiątki kul z broni komandosów. Crowhaven nie wyobrażał sobie, że człowiek tak podziurawiony zdolny jest nie tylko stać, ale i walczyć. Trzech zginęło na miejscu, pozostałych czterech zmarło w ciągu godziny. Większość nawet nie odzyskała przytomności – poprzez liczne postrzały po prostu wraz z krwią wyciekło w nich życie i nic na to nie można było poradzić. Jedynie natychmiastowa operacja mogła uratować im życie, choć szansę na to były niewielkie.

Ostrzegano go co prawda, że może dojść do walki, ale odsunął od siebie tę perspektywę, zdając się na zawodowców – po to przecież byli. Teraz jeden z nich był martwy. Półnagi strażnik, już padając na pokład, trafił go w lewą skroń. Trzech innych poważnie rannych leżało w izbie chorych, gryząc wargi, lecz nie narzekając. Oni wykonali swoją pracę i teraz oczekiwali, że Crowhaven i jego specjaliści dowiozą ich do szpitala w Honolulu.

Komandor doskonale wiedział, że gdyby nie komandosi z SEAL, wszyscy byliby martwi. Ten cwaniak Pitt dostarczył ich żywych, tak jak obiecał, jego kumpel przyprowadził do okrętu, a komandosi wykrwawili się, by go zdobyć. A on nie był w stanie ruszyć tej stalowej trumny z miejsca i dokończyć zadania. I co gorsze – jako doświadczony podwodniak powinien był to przewidzieć, ledwie usłyszał o całej sprawie. Było to jednak tak oczywiste, że wszyscy to przeoczyli. Żałował, że przyrzekł admirałowi Hunterowi, iż ruszy „Starbuckiem” w drogę przed czwartą.

Już mieli opóźnienie, co prawda zaledwie kwadrans, ale szans na poprawę sytuacji nie mieli żadnych. Wszystkiemu było winne podciśnienie, które powstało po miesiącach leżenia kadłuba w piaszczystym dnie. Było to tak oczywiste, że nikt o tym nie pomyślał. Zassanie było tak silne, że pomimo opróżnienia wszystkich zbiorników balastowych, wypompowania zapasów wody pitnej, ropy i usunięcia wszystkiego, co się dało – okręt ani drgnął. Pitt nie musiał zalewać dziobowego przedziału torpedowego, by unieruchomić okręt – Delphi i tak nie mógł go ruszyć z miejsca, podobnie jak teraz oni. Tylko Pitt nie był podwodniakiem i miał prawo tego nie wiedzieć, lecz Crowhaven powinien.

– Nic więcej nie da się opróżnić, sir – zameldował zwalisty chief, który od lat cieszył się zaufaniem Crowhavena i teraz pełnił obowiązki jego zastępcy. – I nadal ani drgnie.

Komandor spojrzał na niego jak skrzywdzone dziecko i niespodziewanie kopnął ze złością najbliższy fotel.

– Nie, kurwa! Albo ruszy się z miejsca, albo rzeczywiście będzie to wrak, którego nic nie uratuje! – wybuchnął. – Cała wstecz!

– Sir? – Oczy chiefa zaokrągliły się ze zdumienia.

– Cała wstecz, do cholery! To rozkaz!

– Proszę o wybaczenie, sir, ale śruby są do połowy zakopane w piasku. Albo się połamią, albo co gorsza pójdzie któryś wał napędowy.

– Przynajmniej umrzemy, robiąc coś. – Crowhaven już się uspokoił. – Wykopiemy go jak świnię z błota albo zdechniemy. Bez dyskusji. Chcę mieć „całą wstecz” przez pięć sekund, a potem „całą naprzód” też przez pięć sekund. I proszę powtarzać ten manewr, aż zrobimy z niego kupę złomu albo ruszymy z miejsca.