Выбрать главу

Chief pokonany wzruszył ramionami i pobiegł do maszynowni. Po uruchomieniu śrub na pierwszy meldunek o uszkodzeniach nie trzeba było czekać dłużej niż trzydzieści sekund.

– Maszynownia, sir. Głos chiefa wyraźnie było słychać z głośnika. – Pokrzywiliśmy pióro śruby, a prawy wał zaczyna wpadać w wibrację.

– Nie przerywać manewrów! – warknął Crowhaven.

Cały kadłub wibrował od ciosów zadawanych podłożu przez potężne śruby. Komandor bez słowa podszedł do pryszczatego rudzielca siedzącego przed tablicą pełną zegarów, lampek i odczytów cyfrowych. Technik był blady jak ściana i coś do siebie mamrotał.

– Jak będzie następny raz „cała wstecz” – powiedział, kładąc chłopakowi dłoń na ramieniu – to odpal wszystkie dziobowe torpedy.

– To pomoże, sir?

– To kropla, ale może przeważyć szalę.

– Prawy wał właśnie poszedł ze śrubą, sir – rozległ się głos chiefa. – Tuż przy kadłubie.

– Nie przerywać manewrów!

– Ależ, sir, jeżeli pójdzie druga śruba albo wał? Co zrobimy, nawet jeśli uda nam się ruszyć z miejsca? Jak będziemy się poruszać?

– Będziemy wiosłować! Powtarzam, nie przerywać manewrów!

Crowhaven pogrążył się w myślach. Jeżeli pójdą obie śruby, trudno. Jeżeli oba wały napędowe, też trudno. Ale dopóki mógł, nie miał zamiaru przestać walczyć. Zastanawiał się tylko, dlaczego los bywa tak złośliwy i niweczy wysiłki w ostatniej chwili.

Porucznik Robert M. Buckmaster z piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych wystrzelił krótką serię do betonowego bunkra i klnąc na czym świat stoi, zastanawiał się nad tym samym problemem, co komandor porucznik Crowhaven. Plan był prosty i powinien już dawno zostać wykonany. Miał zająć nadajnik, zlikwidować kilkuosobową obstawę i zniszczyć antenę materiałem wybuchowym po nadaniu kilku depesz przez grupę operatorów z Navy. Operatorzy nadal leżeli w zaroślach na skraju dżungli, a porucznik Buckmaster nie zdając sobie sprawy ze znaczenia akcji, wypełniał rozkazy.

Teren wyglądał na opuszczony i zaniedbany do chwili, w której jego ludzie dotarli do perymetru i zaczęli go przekraczać; wtedy trafili na taką liczbę czujników i alarmów, że nie powstydziłby się ich Fort Knox. Potykacze, czujniki laserowe, syreny, reflektory były tak przemyślnie ustawione, że cały teren został zalany potokami światła. Na odprawie o niczym takim nie było mowy, a dalszy ciąg wypadków był jeszcze gorszy – dostali się w klasyczną zasadzkę. Porucznik postanowił, ryzykując sąd polowy, rozliczyć się z oficerem, którego niedbalstwo spowodowało masakrę jego ludzi. Ledwie bowiem rozbłysły światła, w pustych dotąd budynkach i na zarośniętych dachach, gdzie jeszcze przed chwilą nie było żywego ducha, pojawili się obrońcy. Serie z okien, drzwi i dachów skosiły pierwszy szereg i przyszpiliły pozostałych do ziemi. Żołnierze odpowiedzieli ogniem i spokojna okolica zmieniła się w pole bitwy. Straty obu stron zaczęły rosnąć. Ranni i zabici padali wokół gęsto, toteż Buckmaster dopiero po kolejnym szarpnięciu za rękaw zorientował się, że ciało, które upadło obok niego, nie było kolejną ofiarą, lecz sierżantem, który prowadził pierwszy szereg.

– Zabrałem to jednemu truposzowi, sir! – ryknął podoficer. – Wie pan, z czego do nas walą? To AK-74.

– Ruskie? – zdziwił się porucznik.

– Najnowszy model Kałasznikowa, sir. Proszę spojrzeć. – Sierżant podsunął mu zgrabny, niewielki automat. – Nowinka w ruskim arsenale. Ciekawe, skąd ta banda to ma.

– Tym niech się martwi wywiad – odparł porucznik.

Jego uwagę ponownie zwróciła radiostacja; od strony anteny dotarła wzmożona kanonada.

– Kapral Danzig dotarł na miejsce – uśmiechnął się sierżant. – No to mamy ich w kotle. Żeby tak mieć porządny granatnik!

– To miał być atak z zaskoczenia, bez ciężkiej broni i przy minimalnym oporze. Zgadza się? Tak mówił ten kretyn na odprawie!

Przerwała mu potężna eksplozja. Z chmury dymu wywołanego wybuchem posypały się odłamki betonu. Fala uderzeniowa wywróciła klęczącego oficera. Potrzebował pełnych dwóch minut, by dojść do siebie i odzyskać normalny oddech. Podniósł się wolno z ziemi i popatrzył niepewnie na szczątki betonowego budynku.

– Cholera, wysadzili się! – jęknął z podziwem. – Radio! Gdzie jest ten cholerny radiotelegrafista?!

Z cienia wybiegł żołnierz w plamiastym mundurze piechoty morskiej i z twarzą pomalowaną w czarne pasy.

– Na rozkaz, sir.

Porucznik chwycił mikrofon i przełknął ślinę. Składanie niepomyślnych meldunków nigdy nie przychodzi łatwo.

– Tatusiu… Tatusiu, tu Rzeźnik. Over.

– Tu Tatuś. Meldujcie. Over. – Głośnik dudnił, jakby rozmówca siedział w studni.

– Gospodarze przerwali mecz z hukiem. Powtarzam: mecz przerwany z hukiem. Nie zdołamy podać dziś wiadomości. Over.

– Rozumiem, Rzeźnik. Przykro nam. Over. Koniec.

Buckmaster oddał słuchawkę operatorowi. Był wściekły i guzik go obchodziło, czy na górze o tym wiedzieli, czy nie. Nie znał jeszcze dokładnych strat, ale miał zamiar dopilnować, żeby osobnik odpowiedzialny za tę pomyłkę dostał za swoje, nawet jeśli miałoby to być jego ostatnie osiągnięcie w szeregach piechoty morskiej.

Rozdział 17

Prowadzące do pomieszczenia drzwi otworzyły się, dwóch półnagich ludzi Delphiego wciągnęło Ala do wnętrza i cisnęło go na podłogę. Pitt poczuł, że ogarnia go wściekłość; Giordino był w opłakanym stanie. Na poranionych stopach nie było opatrunków. Prawy łuk brwiowy miał rozcięty. Z rany spływała krew, a przymknięta powieka nadawała twarzy wyraz gniewu. Drugie oko płonęło nienawiścią.

– I cóż, majorze? – zdziwił się Delphi. – Nie ma pan nic do powiedzenia swojemu przyjacielowi ze szkolnej ławy? Tylko niech mi pan nie wmawia, że nie poznaje pan Alberta Giordino.

– Zna pan nawet jego nazwisko. – To nie było pytanie.

– Dziwi to pana?

– Szczerze mówiąc, to nie. Wyobrażam sobie, że świętej pamięci Orl Cinana dostarczył panu dokładnych informacji o nas obu.

Jeżeli Dirk liczył na spektakularny efekt, to się zawiódł – Delphi przyglądał mu się przez chwilę spokojnie, po czym odparł lekko zdziwionym głosem:

– Kapitan Cinana? Coś się panu pomyliło, majorze. Nie może pan…

– Darujmy sobie liche aktorstwo – zaprotestował ostro Pitt. – Cinana mógł brać pensję z US Navy, ale grał w pańskiej drużynie. Przyznaję, że niegłupio pan to wymyślił: mieć wtyczkę w sztabie przeciwnika. Znał pan plany sto pierwszej Floty, zanim zaczęto je realizować. Ciekawi mnie tylko, jak go pan zwerbował: pieniędzmi czy szantażem. Znając dotychczasowe osiągnięcia co do mojej osoby, to obstawiałbym szantaż.

– Sporo pan wie.

– To raczej logiczne rozumowanie, a nie konkretne informacje. Jego pech polegał na tym, że nie mógł dłużej żyć; zaczęły mu puszczać nerwy i przestał być użyteczny. Był na krawędzi załamania nerwowego, a jeżeli uwzględnimy jeszcze romans z Adrienne, to należało go zlikwidować, zanim załamie się do reszty i wygada wszystko, co wie. Natomiast nie da się ukryć, że zabicie go zostało tak skopane, że przechodzi to ludzkie pojęcie.

Tym razem trafił. Delphi przyjrzał mu się podejrzliwie.

– To domysły! – warknął.

– Tym razem nie. Nasze przypadkowe spotkanie w barze hotelu Royal Hawaiian pokrzyżowało pańskie plany. Gdy się tam pojawiłem, Cinana czekał na Adrienne. Nie wiedział, bo i skąd, że też czasami z nią sypiam, a nie chciał ryzykować wzajemnego przedstawiania się. Randka w barze z młodszą o dwadzieścia lat córką szefa mogła każdemu nasunąć złe skojarzenia, więc wolał prysnąć, zanim się pojawiła. Natomiast Summer, która przybyła, by wykonać egzekucję, pomyliła mnie z Cinaną. Trudno się zresztą temu dziwić: ogólny rysopis pasuje do nas obu, żaden z nas nie był w mundurze, a ja piłem z Adrienne, która pojawiła się chwilę po wyjściu Cinany. Summer zajęła się panienką, po czym wyciągnęła starego zboczeńca, czyli mnie, na spacer po plaży, gdzie próbowała wpompować we mnie pełną strzykawkę trucizny. Dopiero gdy obudziła się w moim pokoju, zaczęła mieć wątpliwości. Moje pierwsze podejrzenia wywołało tytułowanie mnie „kapitanem”. Różnica niewielka, ale kapitanem przestałem być dość dawno temu. Następnie dopełnił pan obrazu, przyznając się do posiadania informatora. Reszta to już elementarna matematyka; to musiał być Cinana. Przyznaję, że kogoś podobnego do pana dotąd nie spotkałem, a prowadzę raczej bujne życie towarzyskie. Nie wybrano by pana Ojcem Roku, nie mówiąc już o Wzorze Cnót Obywatelskich. Posyłać własne dziecko, by dokonało mordu, to przyznaję, oryginalne. A ci pomagierzy w zielonych majtkach? Dlaczego snują się jak automaty? Dosypuje im pan prochów do owsianki czy hipnotyzuje tymi fałszywymi oczkami?