– Jesteśmy w pół drogi do domu – stwierdził, siląc się na spokój. – Teraz szybko w górę, a potem już spokojnie do Honolulu.
– Zawsze ceniłem twój optymizm – przyznał Al z uśmiechem.
– Przecież to nie ma sensu – zdenerwowała się Adrienne. – Do Honolulu…
– A czy cokolwiek tutaj ma sens? – przerwał jej Giordino.
Nie doczekał się odpowiedzi. Właśnie w tym momencie jeden z odważniejszych krabów wspiął się na nogę dziewczyny. Adrienne odskoczyła konwulsyjnie, a w następnej sekundzie przenikliwy wrzask wypełnił zamkniętą przestrzeń, odbijając się echem od kamiennych ścian i płosząc pozostałe kraby, które rzuciły się do panicznej ucieczki w mroczne szczeliny.
– Spokojnie. – Al dopadł ją jednym skokiem i zamknął w potężnym uścisku. – Już wszystko dobrze. Za dwie minuty będziemy bezpieczni na górze.
Mówił tonem absolutnej pewności, sam nie wierząc w ani jedno słowo.
– Płyniemy w tym samym porządku – zdecydował Pitt. – Pamiętajcie, by zbliżając się do powierzchni, stopniowo wydychać powietrze. Nie jest daleko i nie ma sensu, by przez taki drobiazg ktoś nabawił się choroby kesonowej. W tym wypadku byłaby niegroźna, ale bolesna.
Odwrócił się do Summer, której mokra suknia zamieniła się w przezroczysty, zielonkawy welon przylegający ciasno do zgrabnego ciała. Znał wiele kobiet, ale w porównaniu z tą dziewczyną z podwodnego miasta, wszystkie wydały mu się teraz nieciekawe i niepociągające. Tak się nad tym zamyślił, że nie zauważył, iż pierwsza para jest już w wodzie.
– Do zobaczenia na górze – pożegnał się Giordino z uśmiechem na ustach i z powagą w oczach.
– Powodzenia – uśmiechnął się z trudem Dirk. – Uważaj na rekiny.
– Nie przejmuj się. Jak któregoś zobaczę, będę gryzł pierwszy. – Al pomachał ręką i z Adrienne przytuloną do pleców zanurkował ku podwodnemu wylotowi pieczary.
Zapanował dziwny spokój. Woda leniwie pluskała o brzeg, kraby ostrożnie wychodziły z ukrycia, a wszystko oświetlał słaby blask dochodzący z zewnątrz i rzucający dziwaczne cienie na sklepienie i ściany.
– Na górze czeka nas nowe życie – powiedział.
Spojrzała mu w oczy i delikatnie pogładziła po twarzy. Rozpłakala się. Miłość do ojca walczyła z uczuciem do tego nieznajomego i nie mogła się zdecydować, jak postąpić. Łzy na jej policzkach zmieszały się z morską wodą i nagle już wiedziała, co powinna zrobić.
– Jestem gotowa. Ty jesteś ranny i powinieneś płynąć pierwszy. Tak będzie bezpieczniej.
Przytaknął w milczeniu, poddając się słuszności logiki. Musnął wargami jej usta, uśmiechnął się, zanurzył i zniknął. Obserwowała nagi kształt, aż zniknął w wylocie. Westchnęła.
– Żegnaj, Dirku Pitt – szepnęła do siebie i skalnych ścian.
Wygięła ciało w łuk, odbiła się i bez plusku zanurkowała. Przez chwilę patrzyła na jasno oświetlone słońcem wyjście na zewnątrz, po czym odwróciła się i popłynęła ku złocistej jaskini, w której leżało ciało ojca.
Im wyżej Pitt się unosił, popychany miarowymi ruchami stóp, tym woda stawała się coraz cieplejsza. Pięćdziesiąt stóp – tyle było na głębokościomierzu Ala. Pomimo otwartych oczu niewiele widział w zielonkawej wodzie, przyzwyczajony do używania maski. Rozróżniał jedynie rytmiczne falowanie powierzchni błyszczącej od promieni słonecznych. Powoli wypuszczał powietrze, zmniejszając ciśnienie w płucach. Ze zdumieniem obserwował, jak wydychane bąbelki unosiły się ku powierzchni, tworząc rojowisko wokół jego głowy, zupełnie jakby był zawieszony w próżni kosmicznej. Gdy jego głowa przebiła powierzchnię, poczuł palące promienie tropikalnego słońca. Gwałtownie nabrał powietrza i przez chwilę oddychał głęboko, unosząc się na łagodnej fali. Zamrugał i zaczął rozglądać się za pozostałymi. Adrienne i Al unosili się o dwadzieścia stóp z boku, znikając i wychylając się zgodnie z ruchem fal.
Nagle z dołu rozległ się głuchy grzmot. Po chwili morze eksplodowało masą powietrznych bąbli. Na powierzchnię wypłynęły odłamki skał, kawałki drewna i strzępy tkaniny. Był to ostateczny koniec Kanoli i koniec hawajskiego wiru.
Pitt rozejrzał się, szukając Summer, ale nie było śladu jej ognistej czupryny. Wykrzyknął jej imię – odpowiedzią była cisza. Zanurkował w beznadziejnej próbie odnalezienia jej, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa – osiągnęło kres swoich możliwości i przestało reagować na polecenia mózgu. Jakby kierowane autopilotem zmieniło położenie i zaczęło powoli płynąć ku górze. Z dna uniósł się jakiś czarny kształt i płynął nad nim, przesłaniając światło słoneczne. Wyglądał jak monstrualna ryba. Tym razem naprawdę go to nie obchodziło – po raz pierwszy w życiu przyjmował śmierć bez walki, przeklinając morze i wszystko, co z nim związane. Złośliwie ofiarowało mu dziewczynę, którą pokochał, tylko po to, by ukraść mu ją na zawsze i pogrzebać w swych głębinach. Dotarł do powierzchni, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę i nagle coś złapało go za ramię. Spojrzał w górę i zobaczył zamazane twarze wyglądające z wnętrza tej wielkiej „ryby”. Coś łagodnie uniosło go na powierzchnię, otuliło w pled i jedna z twarzy przybliżyła się na tyle wyraźnie, że mógł rozróżnić jej rysy.
– Jezus Maria! – jęknął Crowhaven. – Co pan ze sobą zrobił?
Pitt chciał coś powiedzieć, ale rozkaszlał się i zamiast słów z ust popłynęła woda i wymioty. Dopiero gdy atak kaszlu minął, zdołał wykrztusić:
– „Starbuck”… Udało wam się…
– Szczęście Crowhavenów – uśmiechnął się komandor. – Rakieta eksplodowała po przeciwnej stronie góry. Fala uderzeniowa osłabiona przez zbocze nie zniszczyła okrętu, ale przełamała siłę zasysającą i oto jesteśmy. Choć nie sądzę, żeby US Navy była zachwycona tym, co zrobiłem z jej najnowszym cudeńkiem. Jedna śruba odłamana razem z wałem przy samym kadłubie, a druga pogięta jak precel.
Dirk z trudem uniósł głowę i dostrzegł Adrienne i Ala spoczywających obok, owiniętych w białe pledy. Jeden z marynarzy opatrywał dłoń Giordino.
– Dziewczyna… – szepnął. – Była z nami jeszcze dziewczyna.
– Nie ma strachu, majorze – uspokoił go Crowhaven. – Jeżeli przeżyła to piekło, to odnajdziemy ją.
Pitt skinął głową i opadł na pokład. Nie miał siły myśleć. Błyskawicznie otoczyła go ciemność i zapadł w sen.
Załoga USS „Starbuck” długi czas prowadziła poszukiwania, ale nigdy nie odnaleziono najmniejszego śladu Summer.
Epilog
Dokładnie o 10.35 otworzyła się brama numer pięć i długi rząd pasażerów zaczął wchodzić na pokład odrzutowca Pan American gotowego do lotu do San Francisco. Wśród pożegnań i śmiechów turyści w obszernych hawajskich koszulach znikali we wnętrzu odrzutowca numer 935 PA
Ryknęły turbiny, załoga sprawdziła odczyty i uzyskała pozwolenie na start. Potężny odrzutowiec podkołował na początek długiego pasa startowego i zwiększając obroty turboodrzutowych silników, zaczął startować. Powoli nabierał szybkości, aż w końcu oderwał się od ziemi. Nad Nimitz Highway schował podwozie i zaczął łagodny, pełen gracji zakręt w prawo, nabierając jednocześnie wysokości. Lśniący aluminium kadłub przemknął z rykiem nad kompleksem Tripler Military Hospital, kierując się na północny wschód ku wybrzeżom Stanów Zjednoczonych.
Pitt stał przy oknie swego szpitalnego pokoiku i obserwował Boeinga 747, aż ten zniknął w blasku słońca nad Diamond Head. Jeszcze przez chwilę trwał pogrążony w myślach, po czym wrócił do rzeczywistości i nieporadnego zapinania jedną ręką guzików koszuli – prawe ramię było unieruchomione i zawieszone na czarnej, nylonowej przepasce. Gdy po denerwujących zmaganiach z własną garderobą wreszcie się ubrał, położył się na pachnącym szpitalną czystością łóżku i zamknął oczy, przypominając sobie całą tę fantastyczno-dramatyczną przygodę: od odnalezienia kapsuły zaczynając, przez spotkanie z Adrienne i poznanie Summer, Bolanda czołgającego się po pokładzie, złote oczy Delphiego, na katastrofie Kanoli kończąc. Wszystko to wirowało niczym w kalejdoskopie. Zawsze jednak na pierwszy plan wysuwał się jeden obraz: Summer. Próbował ją sobie przypomnieć aż do najdrobniejszych szczegółów, wesołą i żywą, ale obraz był odległy i niewyraźny. Wiedział, że w miarę upływu czasu zblaknie jeszcze bardziej, ale wiedział też, że nigdy jej nie zapomni. Summer była bowiem dla niego w rodzajem symbolu – ideałem kobiety, którego mężczyzna szuka, ale którego nigdy nie jest mu dane posiąść.