– Bez pożegnalnej imprezy nie wypuścimy cię stąd – oznajmił Giordino.
Boland rozejrzał się ostrożnie po korytarzu i rzekł przyciszonym głosem:
– Przemyciłem do pokoju butelkę Cutty Sark.
– A ja mam litr wódki. – Denver poklepał wybrzuszenie pod hawajską koszulą.
– Kto prowadzi ten szpital? – zdziwił się Pitt. – Stowarzyszenie Matek Różańcowych czy Liga Abstynentów?
– Siostrzyczki mają fioła na punkcie procentów – odparł Al, wzruszając ramionami. – To pewnie z powodu nadmiaru wolnego czasu.
– Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy robić przyjęcie w sterylnym i nudnym szpitalu – stwierdził Pitt. – Spotkajmy się u mnie w hotelu w następną sobotę, do tego czasu obaj powinniście już wyjść. Zorganizuję parę dziewczyn i porządny bufet.
– Może i opłaci się poczekać – przyznał Boland.
Sztuczny humor Dirka nie oszukał Giordino.
– Oto stoi przed wami kochany i uwielbiany Dirk Pitt – oznajmił uroczyście. – Tylko się samotnie nie zasmuć na śmierć.
– Postaram się, stary mamucie – sapnął Pitt, wdzięczny za troskę.
– Dobrze, to na sobotę zamawiam rudą, tylko wystarczająco silną, by mogła mnie nosić po pokoju.
– Zobaczę, co się da zrobić – obiecał Pitt.
Pożegnał się, wymienił uściski rąk i wyszedł na ocieniony palmami podjazd.
Postał chwilę przed budynkiem szpitala, podziwiając egzotyczną panoramę miasta: od statków w porcie na zachodzie do hoteli górujących nad plażą Waikiki na wschodzie. W oddali rozciągało się morze i rafa koralowa, skąd szare fale nadpływały ku Oahu jakby pchane niewidzialnymi dłońmi olbrzyma. Z kontemplacji widoków wyrwał go niski pomruk silnika. Spojrzał w bok i dostrzegł znajomy kształt czerwonej Cobry stojącej o jard od niego. Z samochodu wysiadł uśmiechnięty marynarz Yager.
– Witam, panie Pitt. Tak sobie pomyślałem, że może pan potrzebować swojego samochodu, więc go odebrałem z parkingu portowego. Nie miałem kluczyków i musiałem odpalić na styk, ale starałem się niewiele uszkodzić. I przy okazji byłem w myjni.
– Dzięki, właśnie miałem zamiar dzwonić po taksówkę. Podwieźć pana gdzieś?
– Nie, próbuję szczęścia z pewną pielęgniarką. – Yager zasalutował niedbale i zniknął w drzwiach szpitala.
Dirk wsiadł, czując znaczną poprawę samopoczucia. Prowadzenie samochodu stanowiło miłą odmianę po ostatnich dniach. Po kilku próbach udało mu się zgrać prowadzenie i zmiany biegów jedną ręką, ale jechał powoli, nie chcąc zbytnio ryzykować. Z Nuuanu Poli Pass skręcił w lewo na Highway 83 i mając przed sobą prostą drogę do Kaneohe, przyspieszył do dziewięćdziesięciu pięciu mil na godzinę. Pędził wzdłuż Koolau Mountain Range wznoszących się na zachodzie, zwalniając jedynie, gdy przejeżdżał przez wioski. Wszystkie wyglądały podobnie, ale każda miała własną dźwięczną i dziwną nazwę: Heeia, Kaalaea, Waikane, Kaawa, Kohana.
Zjechał z drogi i zatrzymał się przed starym, opuszczonym domem ocienionym kępą wysokich palm. W samym środku zarośniętego ogrodu stało drzewo, które kiedyś tu dostrzegł przypadkiem, a które wówczas nie miało dlań żadnego znaczenia: plumeria. Długie, ostro zakończone liście strzelały na dwadzieścia stóp w niebo, a zapach biało-żółtych kwiatów był wszechobecny i niemal duszący. Wrócił do wozu i delikatnie położył naręcze na przednim siedzeniu. Ruszył na zachód ku Kaena Point.
Był przypływ i fale z pluskiem rozbijały się o brzeg. Gdy woda cofała się, piasek pozostawał świeży i czysty, a malutkie kraby czym prędzej zabierały się za kopanie nowych dziur.
Pitt stał na skraju Kaena Point, spoglądając w morze. Stał długo – przypływ się skończył i morze zaczęło ustępować z plaży, a on nadal wspominał. Wszystko zaczęło się tutaj i tutaj się skończy, przynajmniej dla niego. Wiedział jednak, że są rzeczy, które pozostaną w nim na zawsze.
W górze albatros zataczał leniwie kręgi, po czym nagle zawrócił ku północy, jakby dostrzegł tam coś interesującego. Dirk obserwował go, do chwili kiedy ptak stał się tylko czarną plamką na błękitnym niebie. Powietrze wokół pachniało plumerią i Dirkowi zdawało się, że słyszy głos dobiegający wprost z oceanu: „A ka makami hema pa”. Nasłuchiwał uważnie, ale głos umilkł. Przez chwilę spoglądał na bukiet i w końcu szerokim łukiem wrzucił go do morza, obserwując, jak fala zakrywa kwiaty i odpływając rozrzuca je po mokrym piasku.
Odwracając się od wody, odczuł ogromną ulgę i nagle poczuł się szczęśliwy. Pogwizdując, wsiadł do wozu. Cobra pomknęła piaszczystą drogą, pozostawiając za sobą cienką, smużkę kurzu powoli opadającego na pustą plażę.
Clive Cussler