Выбрать главу

Podstawą sukcesu jest natchnienie.

Rzecz jasna, musi to być natchnienie dobrego gatunku. Nie takie, które każe nam nagle kupować akcje stojące na ostatnich nogach, wsiadać do pierwszego autobusu, który nam wpadnie pod rękę i który jedzie w nie znane nam bliżej okolice, całkiem gdzie indziej, niż chcemy, zjeżdżać z obcej autostrady w nieodpowiednim miejscu, grać na konia, który przyjdzie ostatni, i tak dalej i dalej. Mamy tu na myśli prawdziwe natchnienie.

Prawdziwe natchnienie objawia się w jednym błysku. Wpada nam w oko coś, jeden numer, nie dość że wpada w oko, to jeszcze zagnieżdża się w duszy. Pomyśleć nie zdążymy, a zresztą nie warto. Na rozum nie wierzymy w ten numer, nie ma on żadnego sensu ani też powodu, żeby wyjść, nie podoba się nam, nie grywamy na niego. Nie szkodzi, natchnienie wie lepiej. Jeśli tego numeru nie obstawimy błyskawicznie i grubo, naplujemy sobie potem w brodę i na buty.

Natchnienie każe nagle obstawić trzydziestkę, jedenastkę, czy tam coś innego. Pchnąć całą kolumnę żetonów na czarne. Czekać do ostatniej chwili i to postawić, co nam błysnęło z koła.

Prawdziwe natchnienie działa rzadko, ale za to wygrywa się na nie najwięcej.

Także traci...

Ośli upór jest jeszcze bardziej szkodliwy niż załamanie.

Widać jak byk, że na tym stole chodzi siedemnastka i okolice, a w charakterze odmiany występuje 23. Choćbyśmy się skichali na śmierć, czegoś takiego jak zero, 20 albo 32 nie osiągniemy. Ośli upór każe nam obstawiać swoje i tracić fortunę i rzeczywiście tę fortunę stracimy, jeśli nie zdołamy się opanować.

Co innego konsekwencja, a co innego ośli upór.

Istnieje pogląd, jakoby wszystko w ruletce zależało od krupiera, taki numer rzuci, jaki zechce. Możliwe. Grałam, i to nieraz, przy stole, gdzie antypatyczny i agresywny bucefał, nie wciąż ten sam, cóż znowu, powiedzmy - kilku różnych bucefałow - zarzucało krupierowi lub też krupier-ce świadomą złośliwość i wyrzucanie numerów dla nich niewłaściwych, gwałtownie domagając się poprawy. Tacy byli przyjemni, że na miejscu owych krupierów dołożyłabym wszelkich wysiłków, żeby przypadkiem nic na ich numery nie padło i niewykluczone, że oni byli podobnego zdania.

Krupier jednakże to też człowiek, a nie komputer. Nie wierzę w jego idealne trafianie pożądanego numeru, w okolicy to jeszcze, niewątpliwie jakąś określoną część koła potrafią osiągać, ale nie dokładnie upatrzone miejsce, przy głupio skaczącej kulce. Palec się takiemu opśnie, najdrobniejsze wahanie, drgnięcie i już ta zaraza leci gdzie indziej. Co nie przeszkadza, że przy dużej rutynie...

A diabli wiedzą, może tę zera sześć razy wyrzucili specjalnie dla mojej przyjemności? Żebym jeszcze miała za co trochę pograć? Nie ma przepisu, że wszyscy muszą mnie nie lubić!

Jednakże trzeba przyznać, że zdarzają się w tej ruletce zjawiska niepojęte. Jakiś czas temu „Twój Styl" postanowił zrobić reportaż z kasyna, posługując się przy tym autorką niniejszego. Autorka, jak widać, była w te klocki nieźle oblatana i bez trudu mogła symulować grę.

Symulować zaś należało, ponieważ zdjęcia można było robić tylko w chwilach przestoju kasyna, przed otwarciem, o świeżym poranku. Jeden krupier przyszedł wcześniej, obie z panią redaktor dostałyśmy dowolną ilość żetonów i kulka ruszyła.

Żywiłam głębokie przekonanie, że będziemy trafiać raz za razem, skoro nic nam z tego nie przyjdzie, tymczasem wręcz przeciwnie. Krupierowi, zważywszy pełen brak strat i zysków, było idealnie wszystko jedno i rzucał jak popadnie, my obie obstawiałyśmy przeszło pół tablicy, bo co nam szkodziło, a mimo to nie trafiłyśmy ani razu. Żadna z nas. Fotoreporter kotłował się długo, gra leciała ostro i nic. Ani cienia sukcesu!

Zdumiało mnie to niezmiernie. Jak wiadomo, można odgadnąć nawet sześć numerów toto-lotka, pod warunkiem, że się na nie wcale nie zagra. Jeśli gra jest symulowana, wygrana powinna być potężna, tak się bowiem objawia złośliwość losu, a tu chała denna. Co to mogło oznaczać?

Może po prostu ruletka jest całkowicie nieobliczalna...?

* * *

Ogólnie biorąc, emocje są meczące i sam nasz organizm niekiedy pragnie odpoczynku. Może mu go dostarczyć

BLACK-JACK

Black-jack...

Kto nigdy w życiu nie grał w oko?

Jednostki jakieś dziwne, może z tych rodzin, które w zaraniu zajęły się brydżem, co może je jako tako usprawiedliwić. Reszta dziwi mnie ogromnie.

Na czym black-jack, czyli 21, czyli oko, polega, wszyscy wiedzą. Tu bankier, tu my. Dostajemy kartę i natchnieniem wiedzeni (wydaje nam się, że rozumem, ale to złudzenie), deklarujemy stawkę. Bankier też dostaje kartę. Prosimy o następną, a celem naszym jest uzyskanie sumy punktów, zbliżonej do liczby 21.

Dwa to dwa, siedem to siedem, a każda figura oznacza dziesięć. Posiadamy zatem piątkę, szóstkę, razem jedenaście i strasznie chcemy dziesiątkę, damę, waleta, zdobędziemy te 21, tymczasem przychodzi czwórka. Mamy piętnaście. Rany boskie, co robić?! Zostać na tych piętnastu? Idiotyzm, możemy liczyć tylko na furę u bankiera, przekroczone 21 oczywiście przegrywa, ale on sobie uzbiera bodaj 17 i jak wyglądamy? Jak pół tego... jak mu tam... no, pośladka... lufcikiem.

Zatem niech będzie, jeszcze jedną...

No i raz: przychodzi szóstka, mamy 21!

Dwa: przychodzi dziewiątka, możemy się wypchać.

Trzy: przychodzi dwójka i znów szarpie nami rozterka.

Osoby doświadczone, a przy tym bystre matematycznie, wyliczają sobie mniej więcej, co już przyszło z tych sześciu talii, małe czy duże, czego pi razy oko można się spodziewać, wedle tych prognoz żądają karty albo nie. Osoby roznamiętnione, których istnieje przygniatająca większość, postępują rozmaicie, zależnie od rodzaju szału, jaki je ogarnia.

W black-jacka grywam, kiedy chcę sobie jeszcze posiedzieć w kasynie wypoczynkowo. Uważana jestem przy tej grze za idiotkę szczytowej klasy i coś w rodzaju dopustu bożego.

Można w tym black-jacku stosować rozmaite modyfikacje, a także wygrać półwytrawnego szampana. Zważywszy, iż takiego szampana lubią niektórzy z moich przyjaciół...

Na szampana potrzebne są trzy siódemki. Za pierwszym razem, kiedy mi te trzy siódemki przyszły, byłam zdumiona i zaskoczona. Za drugim już dopuszczałam taką możliwość. Za trzecim, uzyskawszy dwie, powiedziałam bezczelnie i zuchwale:

- Poproszę trzecią.

I trzecia siódemka przyszła, co, między nami mówiąc, zdumiało mnie niezmiernie. Przy czwartej okazji zaczęłam to uważać za wydarzenie nagminne i naturalne, po czym życie wyprowadziło mnie z błędu.

Nie czepiam się szampana, szczególnie iż półwytrawnego nie znoszę.

Szczególną cechą black-jacka są poglądy graczy.

Istnieje przekonanie, że gracz przed, to znaczy biorący karty wcześniej, ma wpływ na ciąg dalszy. Pewna słuszność w tym jest. Weźmie taki jeszcze jedną kartę, zachapie waleta, a nam przyjdzie upragniona piątka. Zachapie, parszywiec, piątkę, a nam przypadnie idiotyczny walet, czyniący furę. Zabić kretyna! Nie dziwię się specjalnie dżentelmenowi, który mnie zelżył w owej rozgrywce o Rio de Janeiro, widocznie nie widział możliwości udania się tam samodzielnie, za fundusze własne.

Pogląd, jakoby umiejętność liczenia kart i pamiętania, co zeszło, miała dopomagać w grze, osobiście uważam za błędny z przyczyn następujących:

Po pierwsze, w tych sześciu taliach, którymi operuje krupier, znajduje się wszystkiego po 24 sztuki. 24 asy, 24 dwójki, 24 ósemki i tak dalej. Jednostka przeciętna może ostatecznie, nawet w ferworze gry, upatrzeć sobie i zapamiętać te szampańskie siódemki, przy nich jeszcze i asy, niezbędne do premiowanej kombinacji, ostatecznie może nawet damy albo na przykład piątki, o ile ma do nich akurat stosunek osobisty, ale z całą resztą rychło się pogubi, szczególnie przy szybkiej grze. Bezskuteczne usiłowania zaś tylko jednostkę zdenerwują i zbiją z pantałyku.