Выбрать главу

I Hutu, i Tutsi budzą się z tej rewolucji jak ze złego snu. I jedni, i drudzy przeżyli rzeź -jedni dokonując jej, a drudzy jako jej ofiary, a takie doświadczenie pozostawia w człowieku męczący i trwały ślad. Uczucia Hutu są w tym momencie mieszane. Z jednej strony pokonali swoich panów, zrzucili feudalne jarzmo i po raz pierwszy zdobyli w kraju władzę, ale z drugiej, nie pobili jednak swoich lordów w sposób ostateczny, nie unicestwili ich do końca i ta świadomość, że przeciwnik został boleśnie zraniony, ale że żyje nadal i będzie szukać zemsty, posiała w ich sercach niepokonany i śmiertelny strach (pamiętajmy, że lęk przed zemstą jest głęboko zakorzeniony w odwieczne prawo zemsty regulowało tu zawsze międzyludzkie, prywatne i klanowe, stosunki). A jest czego się bać. Bo choć Hutu zdobyli górską twierdzę Ruandy i ustanowili w niej swoje rządy, to jednak pozostała w niej piąta kolumna Tutsi (około stu tysięcy), a po drugie – i to może nawet jeszcze groźniejsze – twierdzę opasali swoimi obozami wygnani z niej wczoraj Tutsi.

Metafora i obraz twierdzy przyjdzie nam wjeżdżać do Ruandy od strony Ugandy czy Tanzanii, czy Zairu, zawsze będziemy mieli to samo wrażenie przekraczania bram wznoszącej się przed nami, ukształtowanej z wielkich, wspaniałych gór, twierdzy. Otóż teraz Tutsi, od wczoraj wygnaniec i w obozie uchodźców i wychodzi przed swój nędzny namiot, ma przed oczyma widok gór Ruandy. O tej wczesnej porze dnia jest to widok przepiękny. Często sam zrywałem się o świcie tylko po to, żeby popatrzeć na ten unikalny pejzaż. Przed nami rozciągają się w nieskończoność góry wysokie, ale łagodne. Są szmaragdowe, fioletowe, zielone i całe w oprawie słońca. Nie ma w tym krajobrazie żadnej grozy i czerni skalistych, targanych wichrami turni, urwisk i zrębów, nie czyhają na nas śmiercionośne lawiny, toczące się skały czy osuwające się rumowiska. Nie. Góry Ruandy promieniują ciepłem i życzliwością, kuszą urodą i ciszą, krystalicznym, bezwietrznym powietrzem, spokojem i doskonałością swoich linii i kształtów. Rankiem zielone doliny wypełnia przejrzysta mgła. Jest to właściwie jasna, połyskująca w słońcu, lekka i zwiewna zasłona, przez która widać i eukaliptusy, i krzewy bananowców, bananowców pracujących w polu ludzi. Ale Tutsi dostrzegał tam przede wszystkim swoje pasące się stada. Teraz, w obozie uchodźców, stada te, których przecież już nie ma, a które były dla niego podstawą i sensem istnienia, urastają w jego wyobraźni do mitu i legendy, stają się marzeniem, snem, obsesją.

Tak zawiązuje się dramat ruandyjski, tragedia ludu Banyaruanda, iście palestyńska niemożność pogodzenia racji dwóch społeczności roszczących sobie prawa do tego samego skrawka ziemi, zbyt jednak małego i ciasnego, aby je pomieścić. Wewnątrz tego dramatu rodzi się, z początku jeszcze słaba i nieokreślona, ale z latami coraz bardziej wyraźna i natarczywa pokusa Endlósung – ostatecznego rozwiązania.

Na razie jednak jeszcze do tego daleko. Sałata sześćdziesiąte, najbardziej obiecujące i optymistyczne lata Afryki. Panująca na kontynencie atmosfera oczekiwań i euforii sprawia, że nikt nie zwraca uwagi na krwawe wydarzenia w Ruandzie. Nie ma komunikacji i gazet, a zresztą- Ruanda? Gdzie to jest? Jak tam dojechać? W istocie, kraj ten wydaje się przez Boga i ludzi zapomniany. Cicho tu, martwo i – co szybko stwierdzamy – nudno. Przez Ruandę nie przebiega żadna większa trasa, nie ma dużych miast, rzadko tu w ogóle ktoś przyjeżdża. Kiedy lata temu powiedziałem swojemu koledze, reporterowi „The Daily Telegraph", Michaelowi Fieldowi, że byłem w Ruandzie, spytał: – I widziałeś prezydenta? – Nie – odpowiedziałem. – To po coś tam w ogóle jeździł? – wykrzyknął zdumiony. Wielu moich kolegów uważało, że jedyną ewentualną atrakcją w takim kraju może być prezydent. Jeżeli nie można się z nim spotkać, to po co tam, u licha, jeździć?

Jest faktem, że w takim kraju to, co nas najbardziej uderzy u spotkanych tu ludzi, to głęboki prowincjonalizm ich myślenia. Bo nasz świat, niby-globalny, jest w gruncie rzeczy planetą wielu tysięcy najróżniejszych i nigdzie nie spotykających się prowincji. Podróż po świecie to wędrówka od prowincji do prowincji, a każda z nich jest samotnie i tylko dla siebie świecącą gwiazdą. Dla większości mieszkających tam ludzi rzeczywisty świat kończy się na progu ich domu, na krańcu ich wioski, najwyżej na granicy ich doliny. Świat dalej położony jest nierealny, nieważny i nawet niepotrzebny, natomiast ten, który mamy pod ręką, w zasięgu naszego wzroku, urasta nam do rozmiarów wielkiego i wszystko inne przesłaniającego kosmosu. Często człowiekowi miejscowemu i przybyszowi z daleka trudno znaleźć wspólny język, ponieważ każdy z nich używa do patrzenia na tę samą okolicę innej optyki. Przybysz posługuje się obiektywem szerokokątnym, który daje nam obraz oddalony, pomniejszony, ale za to o długiej linii horyzontu, a rozmówca miejscowy używał zawsze teleobiektywu czy nawet teleskopu wyolbrzymiającego najmniejszy szczegół.

Ale dla tych, którzy są na miejscu, ich własne dramaty są prawdziwe, a tragedie bolesne i wcale niekoniecznie przesadzone. Podobnie i w Ruandzie. Rewolucja 1959 roku podzieliła naród Banyaruandy na dwa przeciwstawne obozy. Czas, jaki zacznie płynąć od tego momentu, będzie już tylko wzmacniać mechanizmy niezgody, zaostrzać konflikt, raz po raz prowadzić do krwawych kolizji i – ostatecznie -do apokalipsy.

Tutsi, którzy rozłożyli się w obozach wzdłuż granic, spiskują i kontratakują. W roku 1963 uderzają od południa, z sąsiedniego kraju, z Burundi, gdzie ich pobratymcy, burundyjscy Tutsi, sprawują rządy. Po dwóch latach – nowa inwazja Tutsi. Armia Hutu powstrzymuje ją i w odwet organizuje w Ruandzie wielką, okrutną rzeź Tutsi. Ginie ich, rozsiekanych maczetami Hutu, dwadzieścia tysięcy, inni szacują, że pięćdziesiąt. Żaden postronny obserwator w te strony nie dociera, żadna komisja ani media. Pamiętam, że próbowaliśmy – grupa korespondentów – dostać się wówczas do Ruandy, ale nie zostaliśmy przez władze wpuszczeni. W Tanzanii zbieraliśmy tylko głosy tych, co stamtąd uciekli – były to głównie kobiety z dziećmi, przerażone, poranione, zagłodzone. Mężczyzn najczęściej zabijano w pierwszej kolejności, już z tych wypraw nie wracali. Wiele wojen w Afryce toczy się bez świadków, w skrytości, w miejscach niedostępnych, w ciszy, bez wiedzy świata, albo po prostu przez świat zapomnianych. Tak jest i w wypadku Ruandy. Latami trwaj ą pograniczne walki, pogromy, masakry. Partyzanci Tutsi (zwani przez Hutu – karaluchami) palą wsie i mordują miejscową ludność. Ta z kolei, wspierana własnym wojskiem, urządza gwałty i rzezie.

Żyć w takim kraju – trudno. Bo ciągle jest dużo wiosek i miasteczek o ludności mieszanej. Jedni i drudzy mieszkają obok siebie, mijają się na drogach, pracują w jednym miejscu. A po cichu – spiskują. Bo w takim klimacie podejrzliwości, napięcia i lęku odradza się stara, plemienna, afrykańska tradycja tajnych sekt, sekretnych związków i mafii. Rzeczywistych i urojonych. Każdy do czegoś w skrytości należy, a także jest przekonany, że ten drugi, ten Inny, należy na pewno. I to, oczywiście, do przeciwnej, wrażej organizacji.

Bliźniaczym krajem Ruandy jest jej południowy sąsiad -Burundi. Ruanda i Burundi mają podobną geografię, zbliżony typ społeczeństwa, wspólną, wielowiekową historię. Ich losy rozeszły się dopiero w 1959 roku: w Ruandzie zwyciężyła chłopska rewolucja Hutu, a jej liderzy objęli w państwie władzę, natomiast w Burundi Tutsi utrzymali i nawet umocnili swoje panowanie, rozbudowując armię i tworząc coś w rodzaju feudalnej dyktatury militarnej. Jednakże istniejący dawniej system naczyń połączonych między obu krajami-bliźniakami działał nadal i rzeź Tutsi przez Hutu w Ruandzie wywoływała w odwecie rzeź Hutu przez Tutsi w Burundi i vice versa. l tak, kiedy w 1972 roku, zachęcani przykładem swoich braci z Ruandy, Hutu z Burundi próbowali zrobić u siebie powstanie, mordując na początek kilka tysięcy Tutsi, ci w odpowiedzi zabili ponad sto tysięcy Hutu. Nie sam fakt masakry, bo powtarzały się one regularnie w obu krajach, ale jej zatrważające rozmiary wywołały poruszenie wśród Hutu z Ruandy, którzy postanowili jednak zareagować. Dodatkowo skłaniał ich do tego fakt, że w czasie owego pogromu kilkaset tysięcy (czasem podają, że milion) Hutu z Burundi schroniło się w Ruandzie, stwarzając dla tego biednego kraju, który raz po raz nawiedzały klęski głodu, wielki problem: jak wyżywić takie rzesze uchodźców.