Teraz, kiedy wspominam poranki w Abdallah Walio, uświadamiam sobie, że nie towarzyszyło im szczekanie psów czy gdakanie kur albo porykiwania krów. Tak, bo we wsi nie ma ani jednego zwierzęcia, nic ze stworzeń, które nazwalibyśmy żywym inwentarzem, bydłem, ptactwem, chudobą. I w związku z tym nie ma też obór, stajni, chlewów ni kurników.
W Abdallah Walio nie ma także roślin, nie ma zieleni, kwiatów ani krzewów, ogrodów ani sadów. Człowiek żyje tu sam na sam z nagą ziemią, z sypkim piaskiem i kruchą gliną. Jedyna żywa istota wśród rozpalonej, płonącej przestrzeni, cały czas zajęta walką o przetrwanie, o utrzymanie się na powierzchni. Jest więc człowiek i jest woda. Bo woda zastępuje tu wszystko. Z braku zwierząt to ona żywi i podtrzymuje nasze istnienie, z braku roślin, które dają cień – chłodzi, a jej plusk jest jak szelest liści, szmer krzewów i drzew.
Jestem tu gościem Thiama i jego brata Yamara. Obaj pracują w Dakarze, gdzie ich poznałem. Co robią? Różnie. Połowa ludzi w afrykańskich miastach nie ma wyraźnych zatrudnień, stałych zajęć. Czymś handlują, pracują jako tragarze, czegoś pilnują. Wszędzie ich pełno, zawsze są do dyspozycji, do usług, do wynajęcia. Wykonują polecenia, biorą zapłatę i znikają bez śladu. A mogą też pozostać z wami na lata. To od was zależy, od waszych pieniędzy. Ich przebogate opowieści o tym, co już robili w życiu. Co robili? Tysiące rzeczy, właściwie wszystko! Trzymają się miasta, bo tu można łatwiej i lżej przeżyć, czasem nawet – coś zarobić. Jeżeli wpadł im jakiś grosz, kupuj ą prezenty i jadą na wieś, do domu, do żony, dzieci, kuzynów.
Właśnie spotkałem ich w Dakarze, kiedy wybierali się do Abdallah Walio. Zaproponowali, żebym z nimi jechał. Ale musiałem jeszcze tydzień być w mieście. Jeżeli jednak zechcę przyjechać – czekają. Mogę dojechać na miejsce tylko autobusem. Muszę przyjść na dworzec o świcie, kiedy najłatwiej o miejsce. Więc po tygodniu – przyszedłem. Gare Routiere to wielki, płaski plac, pusty o tej wczesnej porze. Przy bramie pojawiło się od razu kilku wyrostków, żeby spytać, dokąd chcę jechać. Powiedziałem, że do Podor, bo wieś, do której jechałem, leżała właśnie w departamencie o tej nazwie. Zaprowadzili mnie mniej więcej na środek placu i tu pozostawili bez słowa. Ponieważ byłem sam w tym bezludnym miejscu, wnet zbiegła się gromada zmarzniętych (noc była chłodna) sprzedawców, która otoczyła mnie, próbując wcisnąć swoje towary, a to gumę do żucia, a to herbatniki, a to grzechotki dla niemowlaków, a to papierosy na sztuki i na paczki. Nie chciałem niczego, ale stali dalej, nie mając nic innego do roboty. Biały człowiek jest takim dziwolągiem, takim zrzutkiem z innej planety, że można na niego patrzeć z ciekawością, właściwie bez końca. Ale po jakimś czasie pojawił się w bramie inny pasażer, a za nim następni, tak że handlarze ruszyli hurmem w ich stronę.
W końcu nadjechał mały autobus marki Toyota. Wozy te mają dwanaście miejsc, ale tu zabierają ponad trzydziestu pasażerów. Trudno opisać liczbę i kombinację wszelkich dostawek, dospawań i ławeczek, jakie wypełniają wnętrze takiego pojazdu. Kiedy wóz jest pełny, żeby jedna osoba mogła wysiąść lub wsiąść, muszą to zrobić wszyscy pasażerowie, bowiem szczelność i dokładność dopasowań tych, którzy są we wnętrzu, równa się precyzji zegarka szwajcarskiego i każdy zajmujący miejsce musi liczyć się z tym, że przez najbliższe godziny nie będzie mógł ruszyć nawet palcem u nogi. Najgorsze są godziny oczekiwań, kiedy w nagrzanym, dusznym autobusie trzeba siedzieć, aż kierowca zbierze komplet pasażerów. W wypadku naszej toyoty trwało to cztery godziny i już właściwie mieliśmy ruszać, kiedy siadając do wozu kierowca o imieniu Traore – potężne, rozrośnięte, młode i krewkie chłopisko – stwierdził, że ktoś ukradł mu leżący na siedzeniu pakunek z sukienką dla dziewczyny. Kradzieże takie są właściwie codzienną praktyką na całym świecie, a jednak, nie wiem dlaczego, Traore wpadł w taką wściekłość, w taki szał, furię, a nawet obłęd, że wszyscy w autobusie skurczyliśmy się w obawie, że nas – niewinnych przecież! – rozszarpie i poćwiartuje. Jeszcze raz zauważyłem przy tej okazji, że w Afryce reakcja na złodzieja – choć kradzieży jest tu pełno, ma w sobie jakiś irracjonalny, graniczący z szaleństwem rys. Bo też okraść biedaka, który często ma tylko jedną miskę albo jedną podartą koszulę, jest rzeczywiście czymś nieludzkim, więc i jego reakcja na kradzież może wydawać się nieludzka. Tłum, jeżeli dopadnie złodzieja na rynku, na placu, na ulicy, może zabić go na miejscu, dlatego, paradoksalnie, zadaniem policji jest tu nie tyle ściganie złodziei, ile raczej ich obrona i ratunek.
Droga prowadzi najpierw wzdłuż Atlantyku przez aleję baobabów tak potężnych, olbrzymich, wyniosłych, monumentalnych, jakbyśmy jechali wśród drapaczy chmur na Manhattanie. Tak jak słoń wśród zwierząt, tak baobab wśród drzew – nie mają sobie równych. Są z jakiejś innej ery geologicznej, z innego kontekstu, z innej natury. Do niczego nie przystają, z czym można je porównać. Żyją dla siebie, mają swój indywidualny program biologiczny.
Za tym ciągnącym się przez wiele kilometrów lasem baobabów szosa skręca na wschód, w kierunku Mali i Burki-na Faso. W miejscowości Dagana Traore zatrzymuje wóz. Jest tu kilka restauracyjek. W jednej z nich będziemy jeść obiad. Ludzie dzielą się na grupy sześcio – ośmioosobowe i siadają w lokalu na podłodze, wkoło. Wewnątrz koła chłopak z restauracji stawia miednicę wypełnioną do połowy ryżem suto polanym brunatnym, ostrym sosem. Zaczynamy jeść. Je się w ten sposób, że każdy, po kolei, sięga prawą ręką do miednicy, bierze garść ryżu, wyciska z niej nad miednicą sos i taką sprasowaną kluchę wkłada do ust. Je się powoli, z powagą, przestrzegając kolejności, aby nikt nie był pokrzywdzony. Jest wielki takt i umiar w tym rytuale. Przecież wszyscy są głodni, a ilość ryżu ograniczona, nikt jednak nie łamie porządku, nie przyspiesza, nie oszukuje. Kiedy miednica jest już pusta, chłopak wnosi wiadro wody, z którego każdy, znowu w kolejności, wypija duży kubek. Potem myje ręce, płaci, wychodzi i wsiada do autobusu.
Za chwilę jedziemy znowu. Po południu jesteśmy w miejscowości, która nazywa się Mboumba. Tu wysiadam. Mam przed sobą dziesięć kilometrów polnej drogi przez suchą, wypaloną sawannę, gorący, sypki piasek i skwierczący, stężały upał.
A więc poranek w Abdallah Walio. Dzieci rozbiegły się już po wsi. Teraz z lepianek wychodzą dorośli. Mężczyźni rozkładaj ą na piasku dywaniki i zaczynaj ą poranną modlitwę. Modlą się, zamknięci w sobie, wyłączeni, pośród ruchu innych – biegania dzieci, krzątania kobiet. O tej godzinie słońce już na dobre zapełnia horyzont, oświetla ziemię, wchodzi do wsi. Od razu też czuje się jego obecność, od razu jest gorąco.
Teraz zaczyna się rytuał porannych wizyt i pozdrowień. Wszyscy wszystkich odwiedzają. Są to sceny podwórkowe, do mieszkań nikt nie wchodzi. Lepianki bowiem służą tylko do spania. Thiam, po modlitwie, zaczyna swój obchód od najbliższych sąsiadów. Podchodzi do nich. Zaczyna się wymiana wzajemnych pytań i odpowiedzi. – Jak spałeś? -A dobrze. – A twoja żona? – Też dobrze. – A dzieci? – Dobrze? – A kuzyni? – Dobrze. – A twój gość? – Dobrze. – A miałeś sny? – Miałem. Itd., itd. Trwa to bardzo długo, a nawet – im dłużej pytamy, im bardziej szczegółowa jest wymiana tych grzeczności, tym większy szacunek okazujemy drugiej stronie. O tej porze spokojnie przejść przez wieś nie sposób, bo z każdym spotkanym musimy wejść w ową nie kończącą się wymianę pytań – pozdrowień i to z każdym oddzielnie, nie można tego zrobić hurtem, hurtem byłoby niegrzecznie.
Cały czas towarzyszyłem Thiamowi w tym obrządku. I trwało długo, zanim zatoczyliśmy pełne koło. Jednocześnie, jak zauważyłem, inni też krążyli po swoich porannych orbitach, ruch we wsi panował duży, zewsząd dobiegały owe sakramentalne: – Jak spałeś? I uspokajające, pozytywne: -Dobrze. – Dobrze. W czasie takiego obchodu wsi widzi się, że w tradycji i wyobrażeniu jej mieszkańców nie istnieje pojęcie przestrzeni podzielonej, zróżnicowanej, segmentowej. W całej wsi nie ma płotów, parkanów czy drutów, nie ma grodzeń, siatek, rowów ni miedz. Przestrzeń jest jedna, wspólna, otwarta, nawet – przezroczysta: nie ma w niej rozwieszonych kurtyn, wzniesionych barier, zapór i murów, nikomu nie stwarza ona ograniczeń, nie stawia oporu.