Выбрать главу

Teraz część ludzi idzie pracować w polu. Pola są daleko, nawet ich nie widać. Ziemia blisko wsi od dawna jest już wyczerpana, jałowa, bezpłodna, jest tylko piaskiem i pyłem. Dopiero kilometry dalej można coś posadzić, z nadzieją, że jeśli przyjdą deszcze – ziemia obrodzi. Człowiek ma jej tu tyle, ile zdoła uprawić, rzecz w tym, że uprawi jej niewiele. Motyka jest jedynym narzędziem, nie ma pługa, nie ma zwierząt pociągowych. Patrzę na tych, którzy idą na pola. Jako jedyne pożywienie na cały dzień niosą po butelce wody. Nim dojdą na miejsce, upał będzie już straszny. Co uprawiają? Maniok, kukurydzę, suchy ryż. Mądrość i doświadczenie tych ludzi każą im pracować mało i powoli, robić duże przerwy, oszczędzać się, odpoczywać. Są to bowiem ludzie słabi, źle odżywieni, bez energii. Jeżeli ktoś zacząłby pracować intensywnie, harować, wypruwać żyły – osłabnie jeszcze bardziej, a wycieńczony i bezsilny łatwo zapadnie na malarię, gruźlicę i setkę czyhających chorób tropikalnych, z których połowa kończy się śmiercią. Życie jest tu stałym wysiłkiem, nieustannie powtarzaną próbą znalezienia ciągle załamującej się, kruchej i chwiejnej równowagi między przetrwaniem a zagładą.

Kobiety natomiast od rana przygotowuj ą posiłek. Mówię – posiłek, gdyż pożywa się raz dziennie, a nie można też użyć określeń: śniadanie, obiad czy kolacja, ponieważ nie je się o żadnej ustalonej godzinie, tylko wówczas, gdy posiłek jest gotowy. Najczęściej przypada to na późne popołudnie. Je się raz dziennie i zawsze to samo. W Abdallah Walio, jak w całej okolicy, jest to ryż polany ostrym, piekącym sosem. We wsi są biedni i bogaci, ale różnica między tym, co jedzą, nie polega na różnorodności potraw, tylko na ilości ryżu. Biedny będzie miał go odrobinę, bogaty – kopiastą miskę. Ale tak jest tylko w latach urodzaju. Długotrwała susza spycha wszystkich na to samo dno: biedni i bogaci jedzą odrobinę, o ile po prostu nie umierają z głodu.

Przygotowanie posiłku zajmuje kobietom większą część dnia, właściwie cały czas. Bo musi ona rano wyruszyć na poszukiwanie drewna. Drzewa nigdzie nie ma, zostało dawno wytrzebione i szukanie jakichś szczap, odłamków i patyków w sawannie jest zajęciem uciążliwym, zajmującym mnóstwo czasu. Kiedy kobieta przyniesie wreszcie wiązkę drewna, musi znowu wyruszyć z domu, aby przydźwigać banię wody. W Abdallah Walio woda jest blisko, ale gdzie indziej często trzeba iść po nią kilometrami, a w porze suszy czekać godzinami, nim przywiezie ją cysterna. Mając opał i wodę, może zacząć gotować ryż. Nie zawsze: najpierw musi kupić go na rynku, rzadko ma w domu tyle pieniędzy, aby zrobić z niego zapas. I na to wszystko przychodzi pora południa, godziny takiego upału, że wszystko ustaje, drętwieje, zamiera. Zastyga również krzątanina wokół ogniska i garnczków. Cała wieś o tej porze pustoszeje, uchodzi z niej życie.

Raz zdobyłem się na wysiłek i ruszyłem w południe od chaty do chaty. Była dwunasta. We wszystkich lepiankach, na glinianych podłogach, na matach, na pryczach leżeli ludzie milczący, znieruchomiali. Mieli twarze okryte potem. Wieś była jak okręt podwodny na dnie oceanu – istniała, ale nie dając żadnych znaków, bez głosu, bez ruchu.

Po południu poszliśmy z Thiamem nad rzekę. Mętna, ciemnostalowa płynie między wysokimi, piaszczystymi brzegami. Nigdzie żadnej zieleni, plantacji, krzewów. Oczywiście, można by tu zbudować kanały, nawodnić pustynię. Ale kto ma to zrobić? Za jakie pieniądze? Po co? Rzeka płynie jakby dla siebie, nie zauważona, mało użyteczna. Zapuściliśmy się daleko w pustynię i kiedy wracaliśmy, zrobiło się ciemno. We wsi nie ma żadnego światła. Ognisk nikt nie pali, bo szkoda drewna. Nikt nie ma lampy. Nikt nie ma latarki. Kiedy jest noc, jak dziś, bez księżyca – nic nie widać. Słychać tylko głosy, to tu, to tam, jakieś rozmowy i nawoływania, jakieś opowieści, których nie rozumiem, jakieś słowa coraz rzadsze, cichnące, bo wieś, korzystając z odrobiny chłodu, na kilka godzin milknie i zasypia.

Zrywając się w ciemnościach

Poranek i zmierzch – to najprzyjemniejsze godziny w Afryce. Słońce jeszcze nie pali albo już nie doskwiera -daje istnieć, daje żyć.

Do wodospadu Sabeta – 25 kilometrów od Addis Abeby. Jazda samochodem przez Etiopię jest rodzajem nieustającego kompromisu: wszyscy wiedzą, że droga jest wąska, stara, zatłoczona ludźmi i pojazdami, ale wiedzą również, że muszą się na niej zmieścić i nie tylko zmieścić, ale także poruszać, przesuwać, dążyć do swoich przeznaczeń. Co chwilę przed każdym kierowcą, poganiaczem bydła czy przechodniem pojawia się przeszkoda, łamigłówka, problem do rozwiązania -jak przejechać nie zderzając się z samochodem jadącym naprzeciw, jak przepędzić swoje krowy, barany i wielbłądy nie depcząc dzieci i pełzających kalek, jak przejść nie wpadając pod ciężarówkę, nie nadziewając się na rogi byka, nie przewracając kobiety niosącej na głowie dwudziestokilogramowy ciężar itd., itp. A jednak nikt tu na nikogo nie krzyczy, nikt nie wścieka się, nikt nie złorzeczy, nie przeklina, nie wygraża – wszyscy cierpliwie i w milczeniu uprawiaj ą swój slalom, kręcą piruety, robią uniki i zwody, manewrują i kluczą, kręcą się, tłoczą i przede wszystkim, i najważniejsze – posuwają naprzód. Jeżeli powstanie zator, ludzie wezmą zgodny i spokojny udział w jego rozładowaniu, jeżeli zrobi się ścisk, wszyscy milimetr po milimetrze będą taką sytuację rozwiązywać.

Rzeka płynie po spękanym kamienistym dnie wartka, płytka, opada coraz niżej i niżej, aż osiąga ostry próg i z tego progu spada w przepaść. To jest właśnie ów wodospad Sabeta. Tam, gdzie rzeka toczy się jeszcze wysoko, w górze, mały, może ośmioletni Etiopczyk zarabia w ten sposób, że rozbiera się na oczach zwiedzających do naga i na gołej pupinie niesiony bystrą wodą zjeżdża po kamienistym dnie do progu przepaści. Kiedy zatrzymuje się tuż nad huczącą w dole otchłanią, zgromadzeni wydają dwa okrzyki: najpierw – grozy i zaraz potem – ulgi. Chłopiec staje na nogi, odwraca się tyłem, wypina i pokazuje pupę turystom. Nie ma w tym geście żadnej pogardy, żadnej obrazy. Przeciwnie -jest duma i chęć uspokojenia nas, patrzących, że mając tak – popatrzcie! – solidnie wygarbowaną skórę na pośladkach, może zjeżdżać po najeżonym kanciastymi głazami dnie nie robiąc sobie żadnej krzywdy. Rzeczywiście – wygląda, że skóra jest twarda jak zelówki w alpinistycznych buciorach.

Następnego dnia w więzieniu w Addis Abebie. Przed wejściem, pod blaszanym dachem kolejka ludzi czekających na widzenie. Ponieważ rząd jest zbyt biedny, aby umundurować policję, straż więzienną itd., ci ledwie ubrani, bosonodzy, młodzi ludzie, którzy kręcą się przy bramie – to strażnicy więzienia. Musimy uznać, że mają władzę, że decydują, czy nas wpuścić, musimy w to wierzyć, czekać, aż skończą dyskutować między sobą, prawdopodobnie o tym, czy pozwolić nam wejść. Stare, jeszcze przez Włochów zbudowane więzienie, było wykorzystywane przez promoskiewski reżim Mengistu do osadzania i torturowania opozycji, teraz zaś obecna władza trzyma tu za kratami ludzi z najbliższego otoczenia Mengistu – członków KC, ministrów, generałów armii i policji.