Jechaliśmy ulicami Monrowii. Po obu stronach jezdni sterczały czarne, zwęglone kikuty wypalonych, zrujnowanych domów. Niewiele tu zostaje po takim zburzonym budynku, bo wszystko, łącznie z cegłą, blachą i ocalałymi belkami, będzie zaraz rozebrane i rozgrabione. W mieście są dziesiątki tysięcy ludzi, którzy uciekli z buszu, nie mają dachu nad głową i czekają, że granat czy bomba rozwali jakiś dom. Zaraz rzucają się na taką zdobycz. Z materiałów, które wyniosą, postawią sobie jakiś szałas, budę czy po prostu daszek chroniący przed słońcem i deszczem. Miasto, które, jak można sądzić, od początku zbudowane było z prostych i niskich domów, teraz, zastawione ową byle jak skleconą prowizorką, skarlało jeszcze bardziej, nabrało wyglądu czegoś doraźnego i przypomina obóz wędrowców, którzy zatrzymali się tylko na chwilę, aby skryć się przed spiekotą południowych godzin i zaraz wyruszą dalej, zresztą nie bardzo wiadomo dokąd.
Poprosiłem Johna i Zado, aby zawieźli mnie do hotelu. Nie wiem, czy istniał jakiś wybór, ale oni bez słowa zawieźli mnie na ulicę, przy której stał piętrowy, odrapany budynek z wystającym szyldem El Mason Hotel. Do hotelu przechodziło się przez bar. John otworzył drzwi, ale nie mógł wejść dalej. Wewnątrz, w sztucznym, kolorowym półmroku i dławiącej, stężonej duchocie stały prostytutki. Powiedzieć: „stały prostytutki" nie oddaje jednak stanu rzeczy. W małym lokalu może setka dziewczyn przylegała do siebie spocona, umęczona i tak strasznie stłoczona, ugnieciona i sprasowana, że nie tylko nie można było tam wejść, ale nawet, bodaj, wcisnąć ręki. Mechanizm działał w ten sposób, że jeżeli klient otwierał z ulicy drzwi, ciśnienie panujące wewnątrz baru jak z katapulty wyrzucało dziewczynę wprost w ramiona zaskoczonego amatora. Za moment następna już zajmowała jej miejsce.
John cofnął się i poszukał innego wejścia. W małym kantorku siedział młody Libańczyk o pogodnym, poczciwym wyglądzie – właściciel. To do niego należały te dziewczyny i ten rozpadający się budynek o oślizgłych, zapleśniałych ścianach, na których obwisłe, sczerniałe zacieki układały się w niemą procesję wydłużonych, chudych i zakapturzonych zjaw, chimer i duchów.
– Nie mam dokumentów – przyznałem się Libańczykowi, który się tylko uśmiechnął. – To nieważne – powiedział. – Tu mało kto ma dokumenty. Dokumenty! – roześmiał się i spojrzał porozumiewawczo na Johna i Zado. Najwyraźniej byłem dla niego przybyszem z jakiejś innej planety. Na tej, która nazywała się Monrowia, myślano raczej, jak przeżyć do następnego dnia. Kogo obchodziły papiery? – Czterdzieści dolarów za noc – powiedział. – Ale bez jedzenia. Jeść można za rogiem. U Syryjki.
Od razu zaprosiłem tam Johna i Zado. Starsza, nieufna i ciągle spoglądająca na drzwi kobieta miała tylko jedną potrawę – szaszłyki z ryżem. Wpatrywała się w drzwi, bo nigdy nie wiedziała, kto wejdzie – klienci, żeby coś zjeść, czy rabusie, żeby jej wszystko zabrać. – Co mam robić? – spytała nas, podając talerze. Już straciła wszystkie nerwy i wszystkie pieniądze. – Straciłam życie – powiedziała, nawet bez rozpaczy, ot, tak, żebyśmy po prostu o tym wiedzieli. W lokalu było pusto, z sufitu zwisał nieruchomy wiatrak, latały muchy, w drzwiach stawał coraz to inny żebrak i wyciągał rękę. Za brudnym oknem też tłoczyli się wpatrzeni w nasze talerze żebracy. Jacyś obszarpani mężczyźni, kobiety o kulach, dzieci, którym miny oberwały rękę albo nogę. Tu, za tym stołem, nad tym talerzem nie wiadomo było, jak się zachować, co z sobą zrobić.
Długo milczeliśmy, w końcu zapytałem o moje dokumenty. Zado odpowiedział, że rozczarowałem służby na lotnisku, bo miałem wszystkie papiery. Najlepiej, żebym nie miał nic. Dzikie linie przywożą tu różnych niebieskich ptaszków. To przecież kraj złota, diamentów i narkotyków. Wielu z tych typów nie ma wiz czy książeczek szczepień. Na nich właśnie się zarabia: płacą, żeby ich wpuścić. Z nich żyją ludzie lotniska, bo rząd nie ma pieniędzy i nie dostaj ą pensji. To nawet nie są ludzie skorumpowani. Oni są zwyczajnie głodni. Ja też będę musiał wykupić swoje dokumenty. Zado i John wiedzą, gdzie i u kogo. Mogą to załatwić.
Przyszedł Libańczyk i zostawił mi klucz. Zmierzchało i jechał do domu. Mnie też radził iść do hotelu. Wieczorem, powiedział, nie będę mógł chodzić sam po mieście. Wróciłem do hotelu, bocznymi drzwiami wszedłem na piętro, gdzie miałem pokój. Na dole przy wejściu i na schodach zaczepiali mnie jacyś oberwańcy, zapewniając, że będą mnie w nocy pilnować. Mówiąc to, wyciągali rękę. Ze sposobu, w jaki patrzyli mi w oczy, rozumiałem, że jeżeli im nic nie dam, w nocy, kiedy będę spał, przyjdą i poderżną mi gardło.
Zobaczyłem, że w moim pokoju (nr 107) jedyne okno wychodziło na ponurą, cuchnącą studnię wewnętrzną, z której bił odrażający smród. Zapaliłem światło. Ściany, łóżko, stolik i podłoga były czarne. Czarne od karaluchów. Na świecie mieszkałem z wszelkim możliwym robactwem i nawet nauczyłem się obojętności i zgody na fakt, że żyjemy wśród milionów i milionów muszek, komarów, prusaków i pluskiew, wśród niezliczonych chmar, zagonów i rojów os, pająków, szczypawek i skarabeuszy, w obłokach gzów i moskitów, w tumanach żarłocznej szarańczy, ale tym razem poraziła mnie nie tyle nawet ilość karaluchów – też, co prawda, szokująca – ile ich rozmiary, wielkość każdego z obecnych tu osobników. Bo to były karaluchy olbrzymy, rozrosłe jak żółwie, ciemne, połyskujące, szczeciniaste i wąsate. Co sprawiło, że urosły takie duże? Czym się pasły? Ta ich monstrualna wielkość działała teraz na mnie paraliżująco. Od lat bez namysłu tłukłem wszelkie moskity i muchy, pchły i pajączki, ale teraz stanąłem wobec zupełnie nowego problemu: jak poradzić sobie z takim kolosem? Co z nim zrobić? Jak się do niego odnieść? Zabić go? Czym? Jak? Na samą myśl zadrżała mi ręka. Były za duże. Poczułem, że nie potrafię, że nawet nie odważę się spróbować. Więcej – z powodu nadzwyczajnych rozmiarów tych karaluchów zacząłem się nad nimi pochylać i nadstawiać ucha w oczekiwaniu, że wydadzą jakiś głos, że się odezwą. Przecież wiele tak dużych jak one stworzeń przemawia na różny sposób – piszczy, skrzeczy, mruczy, chrząka, dlaczegóż-by więc i karaluch nie mógł się odezwać? Taki normalny jest zbyt mały, abyśmy go dosłyszeli, ale te olbrzymy, wśród których się znalazłem? Czy wydadzą jakiś głos? Jakiś dźwięk? Ale cały czas panowała w pokoju zupełna cisza: wszystkie milczały – zamknięte, bezgłośne, tajemnicze.
Zauważyłem natomiast, że ilekroć pochylałem się nad nimi, licząc, że może je usłyszę, one cofały się pospiesznie i zbijały w gromadę. Ponawiałem swój ruch i reakcja była ta sama, identyczna. Najwyraźniej karaluchy brzydziły się człowieka, cofały przed nim ze wstrętem, postrzegały go jako twór wyjątkowo nieprzyjemny, odrażający.
Mógłbym wyjaskrawić tę scenę i opisać, jak zezłoszczone mój ą obecnością ruszaj ą na mnie, jak mnie atakuj ą i obłażą, a ja wpadam w histerię, dostaję dreszczy i szoku, ale przecież byłaby to nieprawda. W rzeczywistości, jeżeli nie zbliżałem się do nich, zachowywały się obojętnie, poruszały się niemrawo i sennie. Czasem przedreptały z miejsca na miejsce. Czasem wypełzały ze szpary, to znów w niej się kryły. Ale poza tym – nic.
Wiedziałem, że czeka mnie trudna i bezsenna noc (bo poza tym w pokoju było nieludzko duszno i gorąco), więc sięgnąłem do torby po notatki na temat Liberii.
W 1821 roku do miejsca, które znajduje się gdzieś niedaleko mojego hotelu (Monrowia leży nad Atlantykiem, na półwyspie o kształcie podobnym do Helu), dopłynął statek, którym przybył z Ameryki agent American Colonisation Society, Robert Stockton. Stockton, przykładając miejscowemu wodzowi plemiennemu, królowi Peterowi, pistolet do skroni, wymusił na nim sprzedaż – za sześć muszkietów i skrzynkę paciorków – ziemi, na której owo towarzystwo amerykańskie zamierzało osiedlić tych niewolników z plantacji bawełny (głównie ze stanów Wirginia, Georgia, Mary-land), którzy uzyskali status wolnych ludzi. Towarzystwo Stocktona miało charakter liberalny i charytatywny. Jego działacze sądzili, że najlepszym zadośćuczynieniem za krzywdy niewolnictwa będzie odesłanie byłych niewolników do ziemi, skąd pochodzili ich przodkowie – do Afryki.