Patrzą na ulicę, na domy sąsiadów, bez ciekawości, bez oczekiwań.
Może coś trzeba by i robić.
Ale co? Co robić?
Rano poszedłem Carrey Street, przy której stoi mój hotel. To śródmieście, centrum, dzielnica handlowa. Nie da się pójść daleko. Wszędzie siedzą pod ścianami grupy bayaye – bezczynnych głodnych chłopców, bez nadziei na cokolwiek, bez szansy na życie. Zaczepiają, a to, żeby zapytać, skąd jestem albo że będą mi przewodnikami, albo żebym załatwił im stypendium w Ameryce. Nawet nie chcą dolara na bułkę, nie, od razu mierzą najwyżej – w Amerykę.
Po stu metrach już jestem otoczony przez małych chłopców o obrzękłych twarzach i zmąconych oczach, czasem bez ręki albo nogi. Proszą. To byli żołnierze ze Smali Boys Units Charlesa Taylora, jego najstraszniej szych oddziałów. Taylor rekrutuje małe dzieci i daje im broń. Daje im także narkotyki i kiedy są pod ich wpływem, pcha tych chłopców do ataku. Oszołomieni malcy zachowują się jak kamikadze, rzucają się w ogień walki, idą wprost na kule, wylatują na minach. Kiedy stają się tak uzależnieni, że zaczynają być mało przydatni, Taylor ich wyrzuca. Niektórzy docieraj ą do Monrowii i kończą swoje krótkie życie gdzieś w rowach lub na śmietnikach zżarci przez malarię, przez cholerę albo przez szakale.
Właściwie nie wiadomo, dlaczego Doe pojechał do portu (czym sprowokował własną śmierć). Możliwe, że zapomniał, że jest prezydentem. Został nim przed dziesięcioma laty, w gruncie rzeczy przypadkowo. Z grupą szesnastu kolegów, jak on – podoficerów zawodowych, poszli do rezydencji prezydenta Tolberta spytać, kiedy dostaną zaległy żołd. Nie spotkali nikogo z ochrony, a Tolbert spał. Korzystając z okazji, zadźgali go bagnetami. I Doe, najstarszy w tej grupie, zajął jego miejsce. Normalnie nikt w Monrowii nie szanuje podoficerów, a tu wszyscy zaczęli mu się kłaniać, oklaskiwać go, przepychać się, aby uścisnąć mu rękę. To mu się spodobało. Szybko nauczył się paru rzeczy. Że jeżeli tłum klaszcze, trzeba wyciągnąć w górę ręce w geście pozdrowienia i zwycięstwa. Że na różne wieczorowe okazje zamiast munduru polowego trzeba wkładać ciemny dwurzędowy garnitur. Że jak gdzieś pojawi się jakiś przeciwnik, to trzeba go dopaść i zabić.
Ale nie nauczył się wszystkiego. Nie wiedział na przykład, co zrobić, jeżeli jego dawni koledzy – Taylor i Johnson – zajmą mu cały kraj, zajmą stolicę i zaczną oblegać jego rezydencję. Taylor i Johnson mieli swoje watahy i obaj, konkurując ze sobą, dążyli do władzy (która ciągle była w rękach Doe). Oczywiście, w takich dążeniach nie chodzi o żadne programy, żadne demokracje czy suwerenności. Chodzi jedynie o to, kto trzyma kasę. Doe trzymał kasę przez dziesięć lat. Mieli prawo uznać, że to wystarczy. Więcej – oni to wprost mówili! „Chcemy tylko – powtarzali w dziesiątkach wywiadów – usunąć Samuela Doe. Następnego dnia zapanuje pokój".
Doe nie umiał nic na to odpowiedzieć, po prostu pogubił się. Zamiast działać – zbrojnie lub pokojowo – nie robił nic. Zamknięty w rezydencji nie bardzo wiedział, co się wokół dzieje, choć od trzech miesięcy trwały w mieście zażarte walki. I oto ktoś mu donosi, że do portu dopłynęły wojska nigeryjskie. Jako prezydent republiki miał prawo zapytać oficjalnie, co to za obce wojska wkraczają na terytorium jego kraju. Mógł zażądać, aby dowódca tych wojsk stawił się z wyjaśnieniami w jego rezydencji. Nic takiego jednak Doe nie robi. Odezwała się w nim natura podoficera-zwiadowcy, sierżanta-szperacza. Sam zobaczy, co tam w trawie piszczy! Wsiada do samochodu i jedzie do portu. Ale czy nie wie, że ta część miasta jest zajęta przez Johnsona, który chce go poćwiartować? I że prezydentowi państwa nie wypada jechać, aby zameldować się szefowi obcych wojsk?
Może rzeczywiście nie wiedział. Ale może wiedział, tylko zawiodła go wyobraźnia, nie zastanowił się, postąpił bezmyślnie. Historia jest często produktem bezmyślności. Jest bękartem ludzkiej głupoty, płodem zaćmienia, idiotyzmu i szaleństwa. W takich wypadkach jest robiona przez ludzi, którzy nie wiedzą, co czynią, więcej – nie chcą wiedzieć, odrzucają taką ewentualność z odrazą i gniewem. Widzimy ich, jak zmierzają ku własnej zagładzie, jak sami szykują na siebie wnyki, jak zawiązują sobie pętlę, jak pilnie i wielokrotnie sprawdzają, czy te wnyki i pętle są mocne, czy będą wytrzymałe i skuteczne.
Ostatnie godziny Doe pozwalaj ą nam zobaczyć historię w tym punkcie i w tym momencie, kiedy ulega ona całkowitemu rozpadowi. Godna i wyniosła bogini zamienia się w takiej chwili w swój ą krwawą i żałosną karykaturę. Oto siepacze Johnsona ranią w nogi prezydenta państwa, aby nie mógł uciec, chwytają go, wyłamują mu i wiążą ręce. Będą go torturować jeszcze przez kilkanaście godzin. Dzieje się to w małym mieście, w którym przecież urzęduje legalny rząd. Gdzie są w tym czasie ministrowie? Co robią pozostali urzędnicy? Gdzie jest policja? Prezydenta torturują obok budynku właśnie zajętego przez żołnierzy nigeryjskich, którzy przybyli do Monrowii, żeby ochraniać legalną władzę. I ci żołnierze – nic? Nic ich to nie obchodzi? Mało tego! O kilka kilometrów od portu stacjonuje kilkuset żołnierzy doborowej gwardii prezydenta, których jedynym zadaniem i sensem istnienia jest ochrona szefa państwa. Tymczasem szef ów wyjechał rano z krótką wizytą do portu, a tu mijają godziny i nie ma po nim śladu. I nawet ich nie zaciekawi, co się z nim stało? Gdzie się podział?
Zresztą wróćmy do sceny, w której Johnson przesłuchuje prezydenta. Johnson chce się dowiedzieć, gdzie Doe ma konto bankowe. Doe jęczy, bolą go rany, przed godziną dostał kilkanaście kuł. Coś bełkoce, nie wiadomo co. Czy mówi numer konta? Czy w ogóle ma konto? Wściekły Johnson każe mu natychmiast obciąć uszy. Dlaczego? Czy to rozsądne? Czy Johnson nie rozumie, że w tym momencie krew zalała prezydentowi przewody słuchowe i że rozmowa z nim będzie jeszcze trudniejsza?
Widać, jak ci ludzie nie mogą sobie z niczym poradzić, jak przerasta ich sytuacja, jak wszystko po kolei partaczą. A potem rozjuszeni próbują coś nadrobić. Ale czy można to nadrobić krzykiem? Znęcaniem się? Zabijaniem innych?
Po śmierci Doe wojna trwała nadal. Taylor walczył z Johnsonem, obaj – z resztkami armii liberyjskiej, a z nimi wszystkimi wojska interwencyjne kilku krajów Afryki, które, pod nazwą ECOMOG, miały zaprowadzić porządek w Liberii. Po długich walkach ECOMOG zajęło Monrowię i najbliższe okolice miasta, resztę kraju pozostawiając Taylorowi i jemu podobnym watażkom. Można było poruszać się po stolicy, ale po przejechaniu 20-30 kilometrów wyrastał na drodze posterunek żołnierzy z Ghany, Gwinei czy Sierra Leone. Zatrzymywali wszystkich – dalej nie można było jechać.
Dalej zaczynało się piekło, do którego nawet ci uzbrojeni po zęby żołnierze nie mieli odwagi zajrzeć. Bo była to kraina, która znajdowała się we władaniu liberyjskich watażków. Owych watażków, których jest wielu, także w innych krajach Afryki, przyjęło się nazywać na kontynencie panami, lordami wojny – warlords.
Warlord – to były oficer, eksminister czy działacz partyjny lub inny żądny władzy i pieniędzy, pozbawiony skrupułów, bezwzględny, mocny typ, który, wykorzystując rozpad państwa (do czego sam się przyczynił i przyczynia), chce wykroić dla siebie własne nieformalne minipaństewko i sprawować w nim dyktatorską władzę. Najczęściej warlord wykorzystuje do tego celu klan lub plemię, do którego należy. Warlordowie to siewcy nienawiści plemiennej i rasowej w Afryce. Nigdy się do tego nie przyznają. Zawsze głoszą, że przewodzą jakimś ruchom czy partiom o ogólnonarodowym charakterze. Najczęściej będzie to Ruch Wyzwolenia Czegoś Tam albo Ruch w Obronie Demokracji lub Niepodległości. Nie może być nic poniżej tych ideałów.