Выбрать главу

Baganda to ludzie ogromnie dbali o czystość i ubiór. W przeciwieństwie do swoich współziomków Karamodżong, którzy gardzą ubraniem, uważając, że jedynym pięknem jest nagie ciało ludzkie, Baganda ubierają się schludnie i starannie, zakrywając ręce do nadgarstków i nogi do kostek.

Apollo mówi, że jest teraz dobrze, bo skończyła się wojna domowa, ale źle, bo spadły ceny kawy (sałata dziewięćdziesiąte), a oni uprawiaj ą kawę, z tego żyją. Nikt nie chce jej kupować, nikt po nianie przyjeżdża. Kawa marnuje się, krzewy dziczeją, a oni nie maj ą pieniędzy. Wzdycha i uważnie przeprowadza żelazko przez łaty i ściegi jak żeglarz swój ą łódź między zdradliwymi rafami.

Kiedy tak stoimy i rozmawiamy, z bananowej gęstwy wychodzi krowa, za nią kilku rozbrykanych pastuszków, a na końcu zgarbiony wiejski starzec – Lule Kabbogozza. W 1942 roku Lule był na wojnie w Burmie – wymienia to jako jedyne wydarzenie w jego życiu. Potem już cały czas mieszkał w tej wsi. Teraz bieduje tak jak inni: – What I eat? -pyta sam siebie. – Cassava. Day and night cassava. Ale ma pogodne usposobienie i z uśmiechem pokazuje na krowę. Na początku roku zbiera się kilka rodzin, supła grosz i kupuje na targu krowę. Krowa pasie się na wsi, trawy jest dosyć. Kiedy przychodzą święta Bożego Narodzenia zarzynają krowę. Wszyscy schodzą się na tę okazję. Wszyscy patrzą, czy jest sprawiedliwie podzielona. Dużo krwi oddają na ofiarę przodkom (krowia krew – nie ma cenniejszej ofiary). Resztę od razu pieką i gotują. To jest ten jedyny raz w roku, kiedy wieś je mięso. Potem kupią następną krowę i za rok będzie nowe święto.

Jeżeli znajdę się w okolicy – zapraszają. Będzie pombe (piwo z bananów), będzie waragi. I dostanę tyle mięsa, ile będę chciał!

Wykład o Ruandzie

Szanowni Państwo,

tematem naszego wykładu jest Ruanda. Ruanda to mały kraj, tak mały, że na wielu mapach, jakie znajdziecie w książkach o Afryce, jest zaznaczony tylko kropką. Dopiero w objaśnieniach do owych map przeczytacie, że ten punkt w samym środku kontynentu to właśnie miejsce, gdzie leży Ruanda. Ruanda jest krajem górzystym. Dla Afryki charakterystyczne są raczej równiny i płaskowyże, tymczasem Ruanda to góry i góry. Pną się one do wysokości dwóch-trzech tysięcy metrów, a nawet wyżej. Dlatego często nazywa się ją Tybetem Afryki – zresztą nie tylko z powodu gór, ale także ze względu na jej niezwykłość, odrębność, inność. Ta inność, oprócz geografii, dotyczy także społeczeństwa. O ile bowiem ludność państw afrykańskich jest z reguły wieloplemienna (Kongo zamieszkuje trzysta plemion, Nigerię – dwieście pięćdziesiąt itd.), o tyle w Ruandzie mieszka tylko jedna społeczność, jeden naród Banyaruanda, dzielący się tradycyjnie na trzy kasty: kastę właścicieli stad bydła

– Tutsi (14 procent ludności), kastę rolników – Hutu (85 procent) i kastę wyrobników i posługaczy – Twa (l procent). Ów system kastowy (o pewnych analogiach do Indii) ukształtował się wieki temu, zresztą nadal trwa spór, czy stało się to w wieku XII czy dopiero w XV, nie ma bowiem na ten temat żadnych źródeł pisanych. Dość że od stuleci istniało tu królestwo rządzone przez monarchę zwanego niwami, a wywodzącego się z kasty Tutsi.

Chronione przez góry królestwo to było państwem zamkniętym, nie utrzymującym z nikim stosunków. Banyaruanda ani nie organizowali podbojów, ani – podobnie jak kiedyś Japończycy – nie wpuszczali na swój teren cudzoziemców (stąd np. nie znali handlu niewolnikami, który był zmorą innych ludów afrykańskich). Pierwszym Europejczykiem, który dotarł do Ruandy w 1894 r. był Niemiec, podróżnik i oficer, hrabia G. A. von Gótzen. Warto dodać, że już osiem lat wcześniej mocarstwa kolonialne, na konferencji w Berlinie dzieląc między siebie Afrykę, przyznały Ruandę właśnie Niemcom, o czym zresztą żaden Ruandyjczyk, łącznie z królem, nawet nie został powiadomiony. Przez te lata Banyaruanda żyli jako lud skolonizowany, w ogóle o tym nie wiedząc. Również później Niemcy mało się tą kolonią interesowali, a po I wojnie światowej utracili ją na rzecz Belgii. Belgowie też przez długi czas nie przejawiali tu większej aktywności. Do Ruandy było od wybrzeży morskich daleko, bo ponad 1500 kilometrów, ale przede wszystkim kraj nie przedstawiał większej wartości, bo nie znaleziono w nim właściwie żadnych ważnych surowców. Dzięki temu ukształtowany przed wiekami system społeczny Banyaruanda mógł w tej górzystej twierdzy przetrwać w nie zmienionej postaci do drugiej połowy XX wieku. System ten miał szereg cech przypominających europejski feudalizm. Krajem rządził monarcha otoczony grupą arystokratów i rzeszą rodowej szlachty. Wszyscy oni tworzyli panującą kastę – Tutsi. Ich największym i właściwie jedynym bogactwem było bydło – krowy zebu, odmiana o długich, szablistych, pięknych rogach. Tych krów nie zabijano -były święte, nietykalne. Tutsi żywili się ich mlekiem i krwią (krew, z nacinanych dzidą tętnic szyjnych, toczono do naczyń mytych krowim moczem). Wszystkim tym zajmowali się mężczyźni, dostęp do krów był bowiem kobietom zabroniony.

Krowa była miarą wszystkiego: bogactwa, prestiżu, władzy. Im kto miał więcej krów – tym był bogatszy. Im był bogatszy – tym miał więcej władzy. Najwięcej krów posiadał król, a jego stada otoczone były specjalną opieką. Główny punkt obchodów święta narodowego stanowiła co roku defilada krów przed trybuną królewską. Przed oczyma monarchy przechodziło ich wówczas milion. Trwało to godzinami. Krowy wzbijały chmury pyłu długo unoszące się nad królestwem. Rozmiary tych chmur świadczyły o dobrobycie monarchii, a sama uroczystość była wielokrotnie opiewana w patetycznej poezji Tutsi.

– Tutsi? – słyszałem często w Ruandzie. – Tutsi siada na progu swojej chaty i patrzy, jak na stoku góry pasą się jego stada. Ten widok napełnia go dumą i szczęściem.

Tutsi nie są pasterzami ani koczownikami, nie są nawet hodowcami. S ą właścicielami stad, panującą kastą, arystokracją.

Natomiast Hutu to o wiele liczniejsza, podległa im kasta rolników (w Indiach nazywa się ich wajsiami). Między Tutsi i Hutu istniały stosunki lenne – Tutsi był seniorem, Hutu jego wasalem. Hutu stanowili klientelę Tutsi. Byli rolnikami żyjącymi z uprawy ziemi. Część zbiorów oddawali swojemu panu w zamian za opiekę i otrzymaną od niego w użytkowanie krowę (Tutsi mieli monopol na krowy. Hutu mógł je tylko dzierżawić od swojego seniora). Wszystko jak w feudalizmie – ta sama zależność, te same zwyczaje, ten sam wyzysk.

Stopniowo, w połowie XX wieku, między obu kastami narasta dramatyczny konflikt. Przedmiotem sporu jest ziemia. Ruanda jest mała, górzysta i bardzo gęsto zaludniona. Jak to często bywa w Afryce, również w Ruandzie dochodzi do walki między tymi, którzy żyją z hodowli bydła, a tymi, którzy uprawiają ziemię. Ale zwykle przestrzenie na kontynencie są tak wielkie, że jedna ze stron może usunąć się na wolne tereny i zarzewie wojny wygasa. W Ruandzie takie rozwiązanie nie jest możliwe – brakuje miejsca, żeby się usunąć, żeby ustąpić. Tymczasem stada posiadane przez Tutsi rosną i potrzebuj ą więcej i więcej pastwisk. Te nowe pastwiska można stworzyć tylko w jeden sposób: odbierając ziemię chłopom, tj. rugując Hutu z ich gruntów. Ale Hutu i tak już żyją w ciasnocie. Od lat ich liczebność szybko się powiększa. Na domiar złego ziemie, które uprawiają, są jałowe, bardzo liche. Bowiem góry Ruandy pokrywa bardzo cienka warstwa gleby, tak cienka, że kiedy co roku przychodzi pora deszczowa, ulewy zmywają jej duże połacie, a w wielu miejscach, gdzie Hutu mieli swoje poletka manioku i kukurydzy, połyskuje teraz naga skała.