Выбрать главу

Zrozumiałe, że w tej sytuacji kraj czeka tylko, żeby uwolnić się od Doe i jego ludzi. Z pomocą przychodzi mu niejaki Charles Taylor, były człowiek Doe, który, jak twierdził prezydent, ukradł mu milion dolarów, wyjechał do Stanów Zjednoczonych, tam wpadł na jakichś interesach, dostał się do więzienia, ale uciekł i znalazł się nagle na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Stąd, z grupą sześćdziesięciu ludzi, w grudniu 1989 roku zaczyna wojnę z Doe. Doe mógłby go łatwo zniszczyć, ale wysłał przeciw niemu armię swoich bosonogich Krahn, którzy miast walczyć z Taylorem, tuż po opuszczeniu Monrowii, rzucili się grabić i kraść, co-i gdzie popadło. Wieść o marszu tej armii rabusiów rozeszła się szybko po dżungli i przerażona ludność, w nadziei na ratunek, zaczęła uciekać do Taylora. Armia Taylora rosła błyskawicznie i już w sześć miesięcy znalazła się pod Monrowią. W obozie Taylora wybucha kłótnia: kto ma zdobywać miasto i czyj będzie łup. Szef sztabu, też były człowiek Doe, Prince Johnson, zrywa z Taylorem i tworzy własną armię. Teraz trzy armie – Doe, Taylora i Johnsona – walczą między sobą w mieście o miasto. Monrowia zmienia się w ruinę, całe dzielnice płoną, trupy zalegaj ą ulice.

W końcu interweniują kraje Afryki Zachodniej. Nigeria wysyła statkami desant, który latem dociera do portu w Monrowii. Doe dowiaduje się o tym i postanawia odwiedzić Nigeryjczyków. Bierze swoją obstawę i wyrusza mercedesem do portu. Jest 9 września 1990. Prezydent jedzie przez miasto umęczone, zdewastowane, rozgrabione, opustoszałe. Dojeżdża do portu, ale tu już czekają na niego ludzie Johnsona. Otwierają ogień. Ginie cała ochrona prezydenta. On sam dostaje kilka kuł w nogi, nie może uciekać. Chwytają go, wiążą mu z tyłu ręce i wloką na tortury.

Johnson, któremu zależało na reklamie, kazał scenę tortur dokładnie sfilmować. Na ekranie widzimy Johnsona, jak siedzi i popija piwo. Obok stoi kobieta, wachluje go i ociera pot z czoła (jest bardzo gorąco). Na podłodze siedzi spętany Doe, ocieka krwią. Ma zmasakrowaną twarz, prawie nie widać oczu. Wokół tłoczą się ludzie Johnsona, zafascynowani widokiem torturowanego dyktatora. To oddział, który już pół roku idzie przez kraj, grabi i zabija, a jednak widok krwi od nowa i od nowa wprawia go w stan ekstazy, w szaleństwo. Młodzi chłopcy przepychają się, każdy chce zobaczyć, nasycić oko. Doe siedzi w kałuży krwi, nagi, mokry od krwi, potu i wody, którą polewają go, żeby nie zemdlał, głowa spuchnięta od ciosów. – Prince! – mamrocze Doe do Johnsona (mówi do niego po imieniu, bo przecież to wszystko koledzy, ci, którzy walczą ze sobą i dewastują kraj – Doe, Taylor i Johnson to koledzy). – Każ tylko rozluźnić pęta na rękach. Wszystko powiem, tylko poluzujcie mi pęta! – Najwyraźniej powiązali mu ręce tak mocno, że sprawia to większy ból niż posiekane kulami nogi. Ale Johnson krzyczy na Doe, krzyczy w lokalnym, kreolskim dialekcie, nie można wiele z tego zrozumieć, poza jednym – żeby podał swoje konto bankowe. Ilekroć w Afryce dopadną dyktatora, całe śledztwo, bicie, tortury będą obracać się zawsze wokół jednego – numeru jego prywatnego konta. W tutejszej opinii polityk jest synonimem szefa przestępczego gangu, który robi interesy na handlu narkotykami i bronią i odkłada pieniądze na kontach zagranicznych, bo wie, że jego kariera nie potrwa długo, że trzeba będzie uciekać i z czegoś żyć.

– Obetnijcie mu uszy! – krzyczy Johnson zły, że Doe nie chce mówić (choć Doe twierdzi, że chce!). Żołnierze rzucają prezydenta na podłogę, przytrzymują go butami, a jeden bagnetem obcina mu ucho. Słychać nieludzki ryk bólu.

– Drugie ucho! – woła Johnson. Panuje harmider, wszyscy są podnieceni, kłócą się, każdy chciałby obciąć prezydentowi ucho. Znowu słychać wycie.

Podnoszą prezydenta. Doe siedzi, plecy przytrzymywane butem żołnierza, jego głowa, bez uszu, zalana krwią, chwieje się. Teraz Johnson właściwie nie wie, co robić dalej. Kazać mu uciąć nos? Rękę? Nogę? Najwyraźniej nie ma pomysłu. Zaczyna go to nudzić. – Zabierzcie go stąd! – rozkazuje żołnierzom, którzy wezmą go na dalsze tortury (też sfilmowane). Doe, katowany, żył jeszcze kilka godzin i umarł z upływu krwi. Kiedy byłem w Monrowii, kaseta wideo pokazująca, jak torturowano prezydenta, stanowiła największą atrakcję na rynku mediów. W mieście było jednak mało magnetowidów, a poza tym często wyłączali światło. Żeby obejrzeć tortury (cały film trwa dwie godziny), ludzie musieli wpraszać się do bardziej zamożnych sąsiadów albo chodzić do tych barów, gdzie kasetę puszczano bez przerwy.

Ci, którzy piszą o Europie, mają wygodne życie. Pisarz może na przykład zatrzymać się we Florencji (albo umieścić tam swojego bohatera). I już – resztę za niego wykonuje historia. Nie kończących się tematów dostarczają mu bowiem dzieła starych architektów, którzy wznieśli florentyńskie kościoły, rzeźbiarzy – autorów niezwykłych posągów, bogatych mieszczan, których stać było na zdobne, renesansowe kamienice. To wszystko można opisać nie ruszając się z jednego miejsca albo robiąc krótki spacer po mieście. „Stanąłem na Piazza del Duomo" – pisze autor, który znalazł się we Florencji. I dalej może nastąpić wielostronicowy opis tego bogactwa rzeczy, dzieł, cudów sztuki, wytworów ludzkiego geniuszu i smaku, które zewsząd go otaczają, które wszędzie widzi, w których jest zanurzony. „A teraz idę przez II Corso i Borgo degli Albizi w stronę Muzeum Michała Anioła, żeby koniecznie zobaczyć płaskorzeźbę Madonny delia Scala" – pisze nasz autor. Jakże mu dobrze! Wystarczy, że idzie i patrzy. Świat, który go otacza, sam podsuwa mu się pod pióro. Można stworzyć cały rozdział o tym krótkim spacerze. Taka tu różnorodność wszystkiego, taka obfitość, takie nieprzebranie! Weźmy Balzaca. Weźmy Prousta. Strona po stronie ciągną się wykazy, ewidencje, katalogi rzeczy i przedmiotów wymyślonych i zrobionych przez tysiące meblarzy, snycerzy, foluszników i kamieniarzy, przez niezliczone sprawne, wrażliwe i pieczołowite ręce, które zbudowały w Europie miasta i ich ulice, wzniosły domy i wyposażyły ich wnętrza,

Monrowia stawia przybysza w zupełnie innej sytuacji. Identyczne z wyglądu tandetne i zaniedbane domki ciągną się kilometrami, ulica przechodzi w ulicę, a dzielnica w dzielnicę tak niepostrzeżenie, że tylko zmęczenie, które szybko odczujemy w tym klimacie, będzie informacją, że przeszliśmy z jednej części miasta do drugiej. Również wnętrza domów (poza kilkoma willami notabli i bogaczy) są jednakowo ubogie i monotonne. Stół, krzesła albo stołki, metalowe łoże małżeńskie, maty z rafii czy plastiku dla dzieci, gwoździe w ścianie do wieszania ubrań, jakieś, najczęściej wycięte z kolorowych czasopism, obrazki. Duży garnek do gotowania ryżu, mniejszy do gotowania sosu, kubki do picia wody i herbaty. Plastikowa miska do mycia, która w razie ucieczki (co ostatnio zdarzało się często, bo coraz to wybuchały walki) jest rodzajem podręcznej, noszonej przez kobiety na głowie walizki.

To wszystko?

Mniej więcej tak.

Najłatwiej i najtaniej zbudować dom z cynkowanej, falistej blachy. Drzwi zastępuje perkalowa zasłona, otwory okienne są małe, w porze deszczowej, która jest tu długa i uciążliwa, zasłania sieje kawałkami dykty albo grubej tektury. Taki dom jest w ciągu dnia rozpalony jak piec, jego ściany płoną i buchaj ą żarem, dach skwierczy i roztapia się w słońcu, toteż od świtu do zmierzchu nikt nie odważy się tu wejść. Ledwie zacznie się rozwidniać, pierwszy brzask wyrzuci wszystkich, zaspanych jeszcze mieszkańców na podwórze i ulicę, gdzie pozostaną do wieczoru. Wyjdą na dwór mokrzy od potu, drapiąc bąble po moskitach i pająkach i zaglądając do garnczka, czy została w nim od wczoraj resztka ryżu.

Patrzą na ulicę, na domy sąsiadów, bez ciekawości, bez oczekiwań.

Może coś trzeba by i robić.

Ale co? Co robić?

Rano poszedłem Carrey Street, przy której stoi mój hotel. To śródmieście, centrum, dzielnica handlowa. Nie da się pójść daleko. Wszędzie siedzą pod ścianami grupy bayaye – bezczynnych głodnych chłopców, bez nadziei na cokolwiek, bez szansy na życie. Zaczepiają, a to, żeby zapytać, skąd jestem albo że będą mi przewodnikami, albo żebym załatwił im stypendium w Ameryce. Nawet nie chcą dolara na bułkę, nie, od razu mierzą najwyżej – w Amerykę.