Nie było to łatwe, bo trudno uzyskać pozwolenie, ale w końcu zobaczyłem Debre Zeit. Leży ono kilkadziesiąt kilometrów od Addis Abeby. Jedzie się tam polnymi drogami, mijając szereg posterunków wojskowych. Żołnierze ostatniego z nich otwierają bramę na placyk znajdujący się na szczycie płaskiego wzgórza. Widok z tego miejsca jest jedyny na świecie. Przed nami, jak okiem sięgnąć, aż po daleki i przymglony horyzont, ciągnie się płaska i bezdrzewna równina. Jest ona cała gęsto zastawiona sprzętem wojskowym. Kilometrami ciągną się pola armat różnego kalibru, niekończące się aleje średnich i wielkich czołgów, kwartały zastawione lasem dział przeciwlotniczych i moździerzy, setki wozów pancernych, tankietek, ruchomych radiostacji i amfibii. A po drugiej stronie wzgórza rozciągają się olbrzymie hangary i magazyny, hangary, które kryją kadłuby jeszcze nie zmontowanych migów, i magazyny pełne skrzyń amunicji i min.
To, co najbardziej zdumiewa i oszołamia, to monstrualne ilości tego uzbrojenia, nieprawdopodobne nagromadzenie, spiętrzenie setek tysięcy ton karabinów maszynowych, górskich haubic, bojowych helikopterów. Wszystko to, jako dar Breżniewa dla Mengistu, płynęło latami ze Związku Radzieckiego do Etiopii. Tak, tyle że w Etiopii nie było ludzi zdolnych użyć choćby dziesięciu procent tego uzbrojenia! Taką ilością czołgów można by podbić całą Afrykę, ogniem tych dział i katiusz zamienić kontynent w perzynę! Włócząc się martwymi ulicami tego miasta znieruchomiałej stali, gdzie z każdego miejsca niemo wpatrywały się we mnie ciemne, oksydowane lufy, a za każdym węgłem szczerzyły się masywne, metalowe zęby gąsienic czołgowych, myślałem o tym człowieku, który snując plany podboju Afryki, urządzenia na tym kontynencie pokazowego blitzkriegu, zbudował ową militarną nekropolię – Debre Zeit. Któż to mógł być? Ambasador Moskwy w Addis Abebie? Marszałek Ustinow? Sam Breżniew?
– A widziałeś Tira Avolo? – spytał mnie kiedyś Aforki. Tak, widziałem Tira Avolo. To cud świata. Asmara jest pięknym miastem, o włoskiej śródziemnomorskiej architekturze i wspaniałym klimacie wiecznej, ciepłej i słonecznej wiosny. Luksusową, rezydencyjną dzielnicą Asmary jest właśnie Tira Avolo. Wspaniałe wille toną tu w ukwieconych ogrodach. Królewskie palmy, wysokie żywopłoty, baseny, bujne gazony i ozdobne rabaty, nieustająca parada roślin, barw i zapachów – istny raj na ziemi. Kiedy w latach wojny Włosi wyjechali z Asmary, dzielnicę Tira Avolo zajęła etiopska i sowiecka generalicja. Żadne Soczi, Suchumi czy Gagra nie mogą równać się klimatem i komfortem z Tira Avolo. Toteż połowa sztabu generalnego Armii Czerwonej, mając wstęp wzbroniony na Wybrzeże Lazurowe czy Capri, spędzała wakacje w Asmarze, pomagając jednocześnie wojskom Mengistu walczyć z partyzantką erytrejską.
Siły etiopskie powszechnie używały napalmu. Żeby się przed nim ratować, Erytrejczycy kopali zakryte schrony, zamaskowane korytarze i kryjówki. Po latach zbudowali drugi, podziemny kraj, podziemny dosłownie, niedostępną dla obcych, tajemną, ukrytą Erytreę, którą mogli przemierzać z miejsca na miejsce, niewidoczni dla wroga. Wojna erytrejską nie była – co sami podkreślają z dumą – żadną bush-war, niszczycielską i rabunkową zawieruchą warlordów. W swoim podziemnym państwie mieli oni szkoły i szpitale, sądy i sierocińce, warsztaty i rusznikarnie. W kraju analfabetów każdy bojownik musiał umieć czytać i pisać.
To, co było osiągnięciem i dumą Erytrejczyków, jest teraz ich problemem i dramatem. Bo wojna skończyła się w 1991 roku, a w dwa lata później Erytrea stała się niepodległym państwem.
Ten mały, jeden z najbiedniejszych krajów świata, ma stutysięczną armię młodych, stosunkowo wykształconych ludzi, z którymi nie wiadomo, co począć. Kraj nie ma żadnego przemysłu, rolnictwo jest w stanie upadku, miasteczka zrujnowane, drogi zniszczone. Sto tysięcy żołnierzy budzi się rano i nie ma co robić, przede wszystkim – nie ma co jeść. Chodzi zresztą nie tylko o żołnierzy. Bo los ich cywilnych kolegów i braci jest podobny. Wystarczy przejść się ulicami Asmary w porze obiadowej. Urzędnicy nielicznych jeszcze w młodym państwie instytucji spieszą do okolicznych restauracyjek i barów, żeby coś zjeść. Ale tłumy młodych ludzi nie mają gdzie pójść – nigdzie nie pracują i są bez grosza. Chodzą, oglądają wystawy, stoją na rogach ulic, siedzą na ławkach – bezczynni i głodni.
Milkną dzwony katedry, cichnie głos muezina, zza gór Jemenu pojawia się ogniste i oślepiające słońce i nasz autobus – bardzo, bardzo stary fiat, którego koloru nie sposób już ustalić, tak ma karoserię wielokrotnie klepaną i dziurawą od rdzy, rusza na łeb, na szyję dwa i pół tysiąca metrów spadzistymi półkami w dół. Nie podejmuję się opisać tej drogi. Szofer posadził mnie, jedynego Europejczyka, obok siebie. To młody, bystry i uważny kierowca. Wie, co to znaczy jechać tą drogą, zna jej karkołomne pułapki. Na trasie stu kilometrów jest kilkaset zakrętów – właściwie cała droga to same zakręty, przy czym wąska jezdnia, pokryta sypkim szutrem i luźnym żwirem, biegnie cały czas, bez żadnych barier ni osłon, nad przepaściami.
Na wielu zakrętach, jeśli kto nie choruje na lęk wysokości i może spojrzeć w dół, widać leżące głęboko, głęboko na dnie przepaści wraki autobusów, ciężarówek, wozów pancernych i szkielety wszelkiego bydła – chyba wielbłądów, może mułów czy osłów. Niektóre już bardzo stare, ale inne – i te budzą większą grozę – zupełnie świeże. Kierowca i pasażerowie są zgrani, najwyraźniej tworzą zżyty zespół: kiedy wjeżdżamy w zakręt, kierowca woła przeciągle – yyyaaahhh, i na to hasło pasażerowie przechylają się w przeciwną do zakrętu stronę, nadając autobusowi trochę przeciwwagi – inaczej runąłby bezwładnie w przepaść.
Co jakiś czas na zakręcie stoi jaskrawokolorowy, zdobny we wstążki, sztuczne, napuszone kwiaty i ikony malowane w stylu naiwnych realistów – ołtarz koptyjski, przy którym kręci się kilku wychudłych, zasuszonych mnichów. Kiedy autobus zwalnia, wyciągają do okien gliniane miseczki, aby pasażerowie sypali w nie grosze na ofiarę – mnisi bowiem będą modlić się o szczęśliwą jazdę ludzi, szczęśliwą przynajmniej do następnego zakrętu.
Każdy kilometr odsłania inne widoki, zza każdej góry wyłania się inny pejzaż, jadąc widzimy, jak na naszych oczach komponują się coraz to nowe panoramy, jak ziemia popisuje się bogactwem urody, jak chce nas oszołomić swoim pięknem. Bo właśnie ta droga jest zarazem i straszna, i piękna. Tam w dole jakaś osada utopiona w krzewach, a tam klasztor -jego jasne mury świecą na tle czerni gór jak biały płomień. Tam głaz gigantyczny, stutonowy, roztrzaskany na pół – ale przez jakiż piorun! – wbity w zieloną połoninę, a gdzie indziej – pola kamieni, rzadko, bez ładu rozrzuconych, luźnych; ale w pewnym miejscu te kamienie skupiają się, leżą bliżej siebie, bliżej i składniej -to znak, że jest tam cmentarz muzułmański. Tu, jak na klasycznym landszafcie, srebrzy się bystry strumyk, tam spiętrzone skały tworzą jakieś niebotyczne bramy, zawiłe labirynty, patetyczne kolumny.
W miarę jak płynie czas, jak zjeżdżamy niżej i niżej, ciągle obracając się na szalejącej karuzeli zakrętów, nieustannie balansując na granicy życia i śmierci, czujemy, jak robi się cieplej, a potem jak jest już bardzo ciepło i nawet gorąco, aż w końcu wjeżdżamy, jakby wrzuceni wielką szuflado hutniczego pieca. Do płonącego martena – to znaczy do Massawy.
Ale przedtem, na kilka kilometrów przed miastem, kończą się góry i droga biegnie prosto i płasko. Kiedy na nią wjeżdżamy, kierowca zmienia się, jego szczupła sylwetka wiotczeje, mięśnie twarzy rozluźniają się i łagodnieją. Uśmiecha się. Sięga po leżący obok niego stos kaset i jedną z nich wkłada do magnetofonu Ze zdartej, zapiaszczonej taśmy rozlega się zachrypły głos jakiegoś miejscowego pieśniarza. Melodia jest wschodnia, dużo w niej tonów wysokich i tęsknych, sentymentalnych. – Mówi, że ona ma oczy jak dwa księżyce – tłumaczy mi zasłuchany kierowca. -1 że on kocha te księżycowe oczy.