Выбрать главу

Wjeżdżamy do zrujnowanego miasta. Po obu stronach drogi góry łusek artyleryjskich. Ściany wypalonych domów, powalone, najeżone drzazgami pnie drzew. Jakaś kobieta idzie pustą ulicą, dwaj chłopcy bawią się w szoferce zniszczonej ciężarówki. Zajeżdżamy na piaszczysty, prostokątny placyk w śródmieściu. Wokół biedne parterowe domy, pomalowane na zielono, różowo i żółto. Ściany popękane, farba łuszczy się i sypie. W jednym kącie, gdzie jest trochę cienia, drzemie trzech starych mężczyzn. Siedzą na ziemi, maj ą turbany nasunięte na oczy.

Erytrea to dwie wysokości, dwa klimaty, dwie religie. Na wyżynach, tam gdzie leży Asmara i gdzie jest chłodniej, mieszka społeczność Tigrynia. Należy do niej większość mieszkańców kraju. Tigrynia to chrześcijanie, Koptowie. Druga część Erytrei to gorące, półpustynne niziny – brzegi Morza Czerwonego, między Sudanem a Dżibuti. Mieszkają tu różne społeczności pasterskie wyznające islam (chrześcijaństwo gorzej znosi tropiki, islam czuje się w nich lepiej). Massawa – port i miasto – należą do tego ostatniego świata. Te okolice Morza Czerwonego, gdzie leży Massawa i Assab, i Zatoki Adeńskiej, nad którą jest Dżibuti, Aden i Berbera, to najgorętsza część planety, piekło na ziemi. Toteż kiedy wysiadłem z autobusu, uderzył we mnie taki żar, że nie mogłem złapać oddechu, poczułem, że płomień, który mnie otacza, udusi mnie, i zdałem sobie sprawę, że muszę się gdzieś schronić, bo za chwilę padnę. Zacząłem przyglądać się wymarłemu miastu, szukać jakiegoś znaku, śladu życia. Nigdzie nie zauważyłem żadnego szyldu i z rozpaczą ruszyłem przed siebie. Wiedziałem, że nie będę w stanie ujść daleko, ale jednak posuwałem się, szedłem z wielkim trudem, kolejno podnosząc to lewą, to prawą nogę, jakbym wyciągał je z przepastnego, wsysającego bagna. Wreszcie zobaczyłem jakiś bar, do którego prowadził otwór zaciągnięty perkalową zasłoną. Odsunąłem zasłonę, wszedłem i zwaliłem się na najbliższą ławę. Szumiało mi w uszach, bo upał jak gdyby ciągle gęstniał, ciągle potworniał.

W mroku, w głębi pustego baru, zobaczyłem lepiącą się od brudu, zniszczoną ladę i leżące na niej dwie głowy. Z daleka wyglądało, że są to dwie głowy ucięte, które ktoś tu położył i poszedł. Tak. To widocznie tak było, ponieważ te głowy nie poruszały się, nie dawały znaku życia. Nie byłem jednak w stanie pomyśleć, kto te głowy przyniósł i dlaczego je tu zostawił. Moją uwagę zajął teraz widok stojącej obok lady skrzynki butelek z wodą. Resztką sił dowlokłem się do nich i zacząłem pić jedną po drugiej. Dopiero wtedy jedna z głów otworzyła oko, które przyglądało się, co robię. Ale w dalszym ciągu obie barmanki ani nie drgnęły, nieruchome, z powodu upału, jak jaszczurki.

Mając już wodę i ocienione miejsce, spokojnie odczekałem, aż przygasł płomień południowych godzin, i poszedłem szukać jakiegoś hotelu. Widać, że zamożne dzielnice Massawy musiały być uroczą mieszaniną tropikalnej, arabsko-włoskiej architektury. Ale teraz, w kilka lat po wojnie, większość domów ciągle leżała w gruzach, a na chodnikach pełno było cegieł, śmieci i szkła. Na jednym z głównych skrzyżowań w mieście stał wielki, spalony rosyjski czołg T-72. Najwyraźniej nie mieli go jak usunąć. W Erytrei nie było takiego dźwigu, żeby go uniósł. Nie było platformy, żeby go przewieźć, Ani huty, żeby go przetopić. Do takiego kraju jak Erytrea można sprowadzić wielki czołg, można z niego strzelać, ale kiedy zepsuje się albo ktoś go spali, właściwie nie wiadomo, co z jego wrakiem zrobić.

W cieniu drzewa, w Afryce

To już koniec podróży. W każdym razie koniec tego fragmentu, który dotąd opisałem. Teraz jeszcze – w drodze powrotnej – krótki odpoczynek w cieniu drzewa. Drzewo rośnie w wiosce, która nazywa się Adofo i leży niedaleko Błękitnego Nilu, w etiopskiej prowincji Wollega. Jest to ogromny, gęstolistny mangowiec, wiecznie zielony. Kto podróżuje po płaskowyżach Afryki, po bezkresach Sahelu i sawanny, widzi ciągle powtarzający się, zdumiewający obraz: na wielkiej, spalonej słońcem piaszczystej ziemi, na równinach pokrytych wyschniętą, zżółkła trawą i rzadko rosnącymi, suchymi i kolczastymi krzewami, co jakiś czas pojawia się samotne, pojedyncze, szeroko rozgałęzione drzewo. Jego zieleń jest bujna i świeża, tak intensywna, że już z dala tworzy widoczną na linii horyzontu wyraźną, nasyconą plamę. Jego liście, choć nigdzie nie ma śladu wiatru, poruszają się i migocą. Skąd to drzewo w tym księżycowo martwym pejzażu? Dlaczego właśnie w tym miejscu? Dlaczego tylko jedno? Skąd czerpie soki? Czasami wypadnie nam jechać wiele kilometrów, nim napotkamy następne takie drzewo.

Być może rosło tu dawniej wiele drzew, las cały, ale został on wycięty i spalony, a zachował się tylko ten jeden mangowiec. Wszyscy w okolicy dbali o jego ocalenie, wiedząc, jak ważne jest, aby żył. Bo wokół każdego z tych samotnych drzew leży wioska. Właściwie już z daleka widząc taki mangowiec, możemy śmiało kierować się w jego stronę wiedząc, że spotkamy tam ludzi, odrobinę wody i może coś do jedzenia. Ci ludzie ocalili drzewo, bo bez niego nie mogliby żyć: w tamtym słońcu człowiek, aby istnieć, potrzebuje cienia, a drzewo jest tego cienia depozytariuszem i dawcą.

Jeżeli na wsi jest nauczyciel, miejsce pod drzewem służy za klasę szkolną. Rano ściągaj ą tu dzieci z całej wsi. Nie ma klas ni granic wieku, kto chce przychodzić – przychodzi. Pani albo pan przyczepiają do pnia wydrukowany na papierze alfabet. Pokazują kijkiem litery, a dzieci patrzą i powtarzają. Muszą nauczyć się na pamięć – nie maj ą czym ani na czym pisać.

Kiedy zaczyna się południe i niebo bieleje od żaru, w cieniu drzewa kryje się kto może: dzieci i starsi, a jeżeli we wsi jest bydło, również i ono – krowy, owce i kozy. Upał godzin południowych lepiej przeczekać pod drzewem niż w swojej lepiance. W lepiance jest ciasno i duszno, a pod drzewem luźniej i więcej nadziei na przewiew.

Godziny popołudniowe są najważniejsze – starsi zbierają się pod drzewem na naradę. Mangowiec jest jedynym miejscem, gdzie mogą zejść się i rozmawiać, gdyż we wsi nie ma żadnego większego pomieszczenia. Ludzie przychodzą tu na takie zebranie pilnie i ochoczo, Afrykanie to natury kolektywistyczne, mające wielką potrzebę uczestniczenia we wszystkim, co jest życiem zbiorowym. Wszelkie decyzje podejmuje się gromadnie, wspólnie rozstrzyga się spory i kłótnie, uchwala, kto ile ziemi dostanie pod uprawę. Tradycją jest, że każda uchwała musi być podjęta jednomyślnie. Jeżeli ktoś ma inne zdanie, większość będzie go przekonywać tak długo, aż zmieni stanowisko. Trwa to czasem w nieskończoność, ponieważ cechą tych dyskusji jest bezgraniczne gadulstwo. Jeżeli we wsi ktoś się z kimś kłóci, to sąd zebrany pod drzewem nie będzie dochodził prawdy ani ustalał, kto ma rację, lecz zajmie się wyłącznie zażegnaniem konfliktu, doprowadzeniem do ugody stron, przyznając słuszność każdej z nich.

Kiedy kończy się dzień i zapadają ciemności, zgromadzeni przerywają zebranie i rozchodzą się. do domów. W ciemnościach nie można spierać się, dyskusja wymaga, aby widzieć twarz przemawiającego, zobaczyć, czyjego słowa i oczy mówią to samo.

Teraz pod drzewem zbierają się kobiety, przychodzą starcy i ciekawe wszystkiego dzieci. Jeżeli mają drewno – palą ognisko. Jeżeli jest woda i mięta – parzą gęstą, esencjonalną herbatę. Zaczyna się czas najprzyjemniejszy, który lubię najbardziej – opowiadania zdarzeń dnia, historii, w których mieszają się fakty i urojenia, rzeczy wesołe z tymi, które budzą lęk. Co tak hałasowało rano w krzakach, takie ciemne i wściekłe? Jaki to dziwny ptak przeleciał górą i zniknął? Dzieci wpędziły kreta do jamy. Rozkopały jamę – kreta nie było. Gdzie się podział? W miarę tych opowieści ludzie zaczynaj ą przypominać, że kiedyś, dawno, starzy opowiadali, iż jakiś dziwny ptak rzeczywiście przeleciał i zniknął, a ktoś pamięta, jak jeszcze pradziad mówił mu, że od dawna coś ciemnego hałasuje w krzakach. Od jak dawna? Odkąd sięga pamięć. Bo granica pamięci jest tu kresem historii. Wcześniej nic nie było. Wcześniej – nie istnieje. Historia to jest to, co się pamięta.