Выбрать главу

Rozmyślania te zajęły mi tylko kilka minut i jak się okazało, zaledwie tyle jeszcze czasu miałem przed sobą. Pokój wypełnił odrażający fetor, straszliwy chłód, a mnie samego przejęła jakaś straszliwa siła. Prawie straciłem wzrok. Przerażony zerwałem się z krzesła. W jednej chwili zostałem jakby spętany i oślepiony. Poczułem, że umieram, choć nie wiedziałem dlaczego. Doznałem najdziwniejszej wizji młodości i czaru, ale było to coś więcej niż wizja. Poczułem się znacznie młodszy i przepełniony miłością do czegoś lub kogoś. Zapewne w taki właśnie sposób człowiek umiera. Jeśli tak, kiedy nadejdzie mój czas – a nadejdzie szybko i to w okropny sposób – chciałbym, aby wizja ta towarzyszyła mi do końca.

Poza tym nie pamiętam niczego, ale to nie rozciągało się na czas, którego nie jestem w stanie określić. Kiedy odzyskałem zmysły, ze zdumieniem stwierdziłem, że jednak żyję. W pierwszej chwili pozbawiony byłem wzroku i słuchu, jakbym wychodził z głębokiej narkozy. Następnie przyszło zrozumienie, iż doznałem straszliwego cierpienia, że jestem wyczerpany, a ciało rozdziera mi ból, że pali mnie w prawej nodze, w gardle i całej głowie. Otaczające mnie powietrze było zimne i cuchnące, a to, na czym leżałem, cokolwiek to było, przejmowało mnie lodowatym chłodem. Później dostrzegłem światło - niezbyt jaskrawe, ale ono powiedziało mi, iż nie straciłem wzroku i mam otwarte oczy. Owo światło i przenikający mnie ból w dosadny sposób przekonały mnie, że jednak żyję. Zacząłem przypominać sobie, co się naprawdę wydarzyło tego wieczoru - Paul, który pojawił się w moim gabinecie ze swym wstrząsającym odkryciem. Nieoczekiwanie z drżeniem serca zrozumiałem, iż znajduję się we władaniu zła, że na moim ciele dokonano brutalnego gwałtu i dlatego otacza mnie fetor zła.

Ostrożnie poruszyłem kończynami, z wielkim wysiłkiem odwróciłem głowę i próbowałem ją unieść. Przed nosem ujrzałem ciemną ścianę, ale mętne światło dobiegało z góry. Westchnąłem, a echo tego westchnięcia dotarło do moich uszu. Zrozumiałem, że wciąż słyszę, a znajduję się jedynie w miejscu, które sprawia iluzję, iż straciłem słuch. Zacząłem bacznie nasłuchiwać, ale nie docierał do mnie żaden dźwięk. Ostrożnie usiadłem. Ruch ów sprawił, że przeszył mnie straszliwy ból. Głowę wypełniał mi łoskot krwi, ręce i nogi miałem drętwe. Siedząc, pojąłem, iż spoczywałem dotąd na kamieniu, a otaczające mnie skały, o które opierałem się łokciami, pozwoliły mi dźwignąć się z twardego łoża. W głowie mi szumiało. Taki sam szum wypełniał otaczającą mnie przestrzeń. Znajdowałem się w mrocznej otchłani. Zacząłem macać wokół siebie rękami. Pojąłem, że znajduję się w otwartym sarkofagu.

Odkrycie to sprawiło, że ogarnęły mnie mdłości. W tej samej chwili jednak zobaczyłem, iż jestem w tym samym ubraniu, które miałem na sobie w gabinecie. Z tym tylko, że rękawy marynarki i koszuli zostały rozdarte, a pod szyją brakowało mi krawata. Miałem na sobie własną odzież i to dodało mi otuchy. Nie umarłem, nie oszalałem i nie obudziłem się w innych czasach; chyba że przeniosłem się w nie w swoim garniturze. Przeciągnąłem dłońmi po ubraniu. W kieszeni spodni wymacałem portfel. Ze wzruszeniem dotknąłem znajomego przedmiotu. Z żalem jednak stwierdziłem, że znikł mi z ręki zegarek, a z wewnętrznej kieszeni marynarki ukochane wieczne pióro.

Przeniosłem dłoń na twarz i szyję. Twarz miałem nienaruszoną poza kilkoma rankami ma czole, ale na szyi wyczułem paskudną lepką ranę. Kiedy mocniej odwracałem głowę łub brałem głęboki oddech, z rany dobywał się odrażający odgłos ssania, który doprowadzał mnie do szaleństwa. Gardło było opuchnięte i bolało przy dotyku. Czułem, że ze zgrozy i oszołomienia za chwilę zemdleję. Przypomniałem sobie jednak, iż usiadłem o własnych siłach. Zapewne nie straciłem aż tyle krwi, jak początkowo myślałem, a to znaczyło, że zostałem ugryziony tylko raz. Czułem się sobą, a nie żadnym demonem. Nie pożądałem niczyjej krwi, nie czułem w sercu okrucieństwa. Ogarnęła mnie wielka żałość. Cóż z tego, że nie czułem jeszcze żądzy krwi? Gdziekolwiek się znajdowałem, pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy zostanę całkowicie przejęty. Jeśli oczywiście nie zdołam uciec.

Pokręciłem powoli głową i rozejrzałem się wokół, wyostrzając wzrok. Dostrzegłem źródło światła. Z otchłani mroku – nie wiedziałem z jak daleka – dobiegał czerwonawy blask, a między nim a mną majaczyły masywne kształty. Wysunąłem ramiona z mego kamiennego domu. Sarkofag spoczywał na ziemi lub kamiennej posadzce. Wymacałem dłońmi jego krawędzie i bez trudu wydostałem się na zewnątrz. Stał na wysokim piedestale, z którego zszedłem na drżących nogach. Odzyskałem ostrość widzenia i wyciągając przed siebie ręce, ruszyłem ku źródłu czerwonawego światła. Po drodze wpadłem na kolejny sarkofag, ale był pusty, oraz na jakiś drewniany mebel. Kiedy w niego uderzyłem, usłyszałem, że coś cicho upadło, ale nie wiedziałem co.

Ów dźwięk w zalegających ciemnościach zabrzmiał przerażająco i w każdej chwili spodziewałem się ataku Tego Czegoś, co zabrało mnie w to miejsce. Znów się zastanowiłem, czy przypadkiem nie jestem martwy – czy nie jest to przerażający rodzaj śmierci, choć chwilowo wciąż wydaje mi się, że żyję. Ale nic mnie nie zaatakowało. Na bolących nogach ruszyłem w stronę światła migającego na końcu długiej komory. Ujrzałem czyjąś ciemną, nieruchomą postać oraz dogorywający na palenisku ogień. Płonął w kamiennym, sklepionym kominku, rzucając blask na starodawne meble – wielkie biurko zarzucone papierami, starodawną komodę i krzesła o wysokich oparciach. Na jednym z nich, odwróconym w stronę ognia, dostrzegłem nieruchomą postać. Ciemną sylwetkę na królewskim krześle oświetlał czerwony blask bijący z paleniska. Siedzący na tronie gestem ręki złamał całą mą wolę - nie mogłem uciec, choćbym nawet tego chciał.

Podszedłem powoli na miękkich nogach do paleniska, odwróciłem się w stronę tronu, a siedząca na nim postać powoli się podniosła i odwróciła w moją stronę. Ponieważ w izbie panował mrok, a człowiek stał na tle ogniska, nie mogłem dokładnie rozróżnić jego rysów. Dostrzegłem tylko sine jak kość policzki i lśniące oczy. Miał długie, ciemne, kręcone włosy, spadające mu na plecy niczym krótka peleryna. W jego ruchach było coś nieludzkiego. Trudno określić, czy poruszał się za szybko, czy za wolno. Niewiele przewyższał mnie wzrostem, choć na tłe płonącego ognia jego sylwetka wydawała się ogromna i masywna. Sięgnął po coś i nachylił się nad ogniem. Zastanawiałem się, czy zamierza mnie zabić. Stałem nieruchomo gotów przyjąć śmierć z największą, na jaką było mnie stać, godnością. Ale on wsunął tylko do płomieni knot nasycony zapalnymi materiałami i przytknął go do świec tkwiących w świeczniku ustawionym obok jego krzesła. Odwrócił się w moją stronę.