Выбрать главу

– Mam zapalniczkę – oświadczył Barley, sięgając do kieszeni kurtki. Nie wiedziałam, że pali. Pstryknął kółkiem i trzymając nad głową wątły, migający ognik, zaczął sprowadzać mnie po stromych, starodawnych stopniach. Na dole, w sklepionej krypcie, zamigotało jakieś światło – ale nie był to płomyk zapalniczki Barleya, którą chłopak nieustannie gasił i zapalał. Ogarnął mnie śmiertelny strach. Owo upiorne światło wydawało mi się w jakiś sposób jeszcze gorsze od otaczających nas ciemności. Barley ściskał moją dłoń w swojej, i tylko z niej czerpałam resztki odwagi. Na samym dole schody zakręcały. Przypomniałam sobie, że ojciec mówił, iż tu właśnie znajdowała się główna nawa najstarszego kościoła. Stał tam olbrzymi, kamienny sarkofag pierwszego opata. W mroku majaczył wykuty w kamiennej apsydzie krzyż. Nad nami wznosił się sklepiony sufit najstarszej, romańskiej budowli w Europie.

Z zalegających za grobowcem ciemności wyłonił się jakiś cień, cień mężczyzny trzymającego w ręku latarnię. Był to mój ojciec. W migotliwym świetle latarni dostrzegłam jego wyniszczoną twarz. Ujrzał nas w tej samej chwili, kiedy my zobaczyliśmy jego.

– Jezu Chryste! – wykrzyknął. Wytrzeszczaliśmy na siebie oczy. – Co ty tu robisz? – zapytał niskim głosem, wodząc wzrokiem po mnie i po Barleyu i oświetlając latarnią nasze twarze. Mówił ostrym głosem – pełnym gniewu, lęku i miłości.

Wyrwałam dłoń z ręki Barleya i podbiegłam do ojca stojącego po drugiej stronie sarkofagu. Chwycił mnie w ramiona.

– Jezu! – powiedział, gładząc mnie po włosach. – To jest ostatnie miejsce, gdzie mogłabyś trafić!

– Przeczytaliśmy ten ustęp w bibliotece w Oksfordzie – szepnęłam. Bałam się, że jesteś…

Zabrakło mi słów. Byłam do głębi poruszona tym, że go odnalazłam, że żył, że był sobą.

– Wynoście się stąd – powiedział, po czym mocno mnie do siebie przytulił. – Nie, już za późno… nie pozwolę, abyście wychodzili sami. Za kilka minut zajdzie słońce. Masz… – Wręczył mi latarnię. – Świeć. A ty zwrócił się do Barleya – pomóż mi z tym wiekiem.

Barley, choć wyraźnie drżały mu kolana, natychmiast dał krok do przodu i pomógł ojcu odsunąć pokrywę ogromnego sarkofagu. Zauważyłem, że ojciec przygotował długi, zaostrzony kołek i oparł go obok siebie o ścianę krypty. Zapewne był przygotowany na widok tego, czego poszukiwał od dawna, zgrozy czającej się w kamiennym grobowcu. Poświeciłam mu latarnią, chcąc, a zarazem nie chcąc zaglądać do grobu. Sarkofag był pusty, wypełniony jedynie zwałami starodawnego pyłu i kurzu.

– Wielki Boże – jęknął mój ojciec tonem, jakiego nigdy jeszcze u niego nie słyszałam.

W jego głosie kryła się bezgraniczna rozpacz, a ja przypomniałam sobie, że kiedyś już raz spoglądał w pustkę tego grobowca. Zachwiał się do przodu, zaostrzony kołek z głośnym klekotem upadł na kamienną posadzkę. W pierwszej chwili myślałam, że wybuchnie szlochem, zacznie targać sobie włosy, że pochyli się nad pustym sarkofagiem. Ale on stał nieruchomo, wyprostowany w swej rozpaczy.

– Boże – szepnął. – Sądziłem, że wybrałem właściwe miejsce, właściwą datę, że w końcu… Sądziłem…

Urwał, gdyż z pogrążonego w mroku starodawnego transeptu, gdzie nie docierało nasze światło, wyłoniła się postać, która nie przypominała niczego, co w życiu widziałam. Była tak dziwaczna, że nie zdołałam wydać nawet okrzyku, choć wcale nie miałam zdławionego gardła. Blask mojej latarni oświetlał jej stopy i nogi, jedno ramię i bark, ale nie wyławiał z mroku twarzy, a ja bałam się unieść lampę wyżej. Przysunęłam się blisko do mego ojca. To samo uczynił Barley. Staliśmy odgrodzeni od zjawy masywną barierą pustego sarkofagu.

Postać postąpiła do przodu i zatrzymała się w miejscu. Jej oblicze wciąż niknęło w cieniu. Poznałam, że jest to mężczyzna, ale nie poruszał się jak ludzka istota. Stopy okrywały mu wąskie, czarne boty do pół łydki, jakich nigdy jeszcze nie spotkałam, ich obcasy wybijały na kamiennej posadzce dźwięczny rytm. Spowijała go opończa, a może tylko jeszcze obszerniejszy cień. Potężne łydki i uda skrywał ciemny aksamit. Był niższy od mego ojca, ale ramiona pod ciężkim płaszczem miał szerokie i sprawiał wrażenie znacznie wyższego niż w rzeczywistości. Opończa kończyła się zapewne kapturem, gdyż jego twarz wciąż spowijał głęboki cień. Po pierwszej, przerażającej chwili dostrzegłam jego dłonie, sine niczym kość na tle czarnego ubrania. Na jednym z palców lśnił bogaty pierścień.

Był tak realny i pojawił się tak blisko nas, że bałam się głośniej odetchnąć. Tak naprawdę odniosłam oszałamiające wrażenie, że aby złapać normalny oddech, muszę się do niego zbliżyć. Czułam spoczywający w kieszeni srebrny sztylet, ale nie byłam w stanie po niego sięgnąć. W mroku przelotnie błysnęła jego twarz – czerwonawe oczy? zęby? uśmiech? – i potwór nieoczekiwanie bryznął potokiem słów. Mówię «bryznął", ponieważ nigdy w życiu nie słyszałam takich dźwięków. Lawina gardłowych spółgłosek i samogłosek, mogących stanowić wiele języków lub jedno dziwaczne narzecze. Po chwili jednak niezrozumiałe dźwięki zamieniły się w słowa, które zaczęłam rozumieć. Ale ich sens czułam bardziej krwią niż uszami.

– Dobry wieczór. Gratuluję.

Mój ojciec w jednej chwili jakby wrócił do życia. Nie wiem, skąd znalazł w sobie tyle siły, by krzyknąć:

– Gdzie ona jest?!

Głos drżał mu ze strachu i furii.

– Jesteś niezwykłym naukowcem.

Nie wiem dlaczego, ale w tej chwili odniosłam wrażenie, że moje ciało, wbrew mej woli, próbuje przemieścić się w stronę upiornej zjawy. Ojciec jednak chwycił mnie z całych sił za ramię. Latarnia gwałtownie zakołysała się w moim ręku, powodując upiorną grę światła i cienia. Przez ułamek sekundy widziałam część twarzy Draculi: długie, ciemne, opadające wąsy i wydatne kości policzkowe, które równie dobrze mogły być gołą kością.

– Okazałeś się najbardziej uparty z nich wszystkich. Pójdź ze mną, a ja przekażę ci wiedzę dziesięciu tysięcy pokoleń ludzkich.

Nie wiedziałam, dlaczego rozumiem jego słowa, ale byłam pewna, że mówi do mego ojca.

– Nie! -wrzasnęłam.

Ogarnęło mnie takie przerażenie na myśl, że zwracam się do tej postaci, iż o mało nie straciłam przytomności. Odniosłam wrażenie, że się uśmiecha, jakkolwiek jego twarz ponownie całkowicie skryła się w mroku.

– Pójdź ze mną lub pozwól to zrobić swej córce.

– O co chodzi? – spytał mnie prawie bezgłośnie ojciec.

W tej chwili pojęłam, że nie rozumie Draculi. Zapewne nawet nie usłyszał jego głosu. Ojcu chodziło o mój krzyk.

Postać najwyraźniej przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad czymś w milczeniu. Przesunęła lekko po kamiennej posadzce podeszwy osobliwych botów. Z jej skrytej pod starodawnymi szatami sylwetki emanowała, oprócz niewyobrażalnej zgrozy, również pewna wytworność, pozostałość dawno minionej władzy i potęgi.

– Długo czekałem na naukowca o tak potężnym umyśle jak twój. Mówił cichym, lecz niebywale groźnym głosem. Staliśmy pogrążeniu w mroku, który zdawał się bić od ciemnej postaci.

– Pójdź ze mną z własnej woli.

Teraz mój ojciec, nie wypuszczając mojej ręki z krzepkiego uścisku, jakby pochylił się nieco w jego stronę. To czego nie rozumiał, najwyraźniej czuł. Dracula poruszył ramieniem. Przeniósł swój przerażający ciężar z jednej nogi na drugą. Obecność jego ciała była jak obecność rzeczywistej śmierci, a jednak żył i poruszał się.

– Nie każ mi czekać. Jeśli ty nie przyjdziesz do mnie, ja przyjdę po ciebie.