Выбрать главу

Kiedy wrócił, zastał Balina i Dwalina gawędzących przy stole jak dwaj starzy przyjaciele (rzeczywiście byli rodzonymi braćmi). Bilbo zdążył postawić przed nimi piwo i ciasto, gdy znów dzwonek zadźwięczał donośnie raz i drugi.

„Teraz to już z pewnością Gandalf" — pomyślał Bilbo i sapiąc pomknął przez tunel. Ale to nie był Gandalf, tylko dwóch krasnoludów. Obaj mieli niebieskie kaptury, srebrne pasy i żółte brody, a każdy dźwigał worek z narzędziami i łopatę. Skoczyli w drzwi natychmiast, gdy je Bilbo otworzył — on wszakże już się temu wcale nie dziwił.

— Czym mogę służyć? — spytał.

— Kili, do usług — powiedział pierwszy krasnolud.

— I Fili — dodał drugi, po czym obaj ściągnęli niebieskie kaptury i ukłonili się grzecznie.

— Nawzajem, sługa wasz i waszych rodzin — odparł Bilbo, tym razem już nie zapominając o dobrym wychowaniu.

— Dwalin i Balin już tu są, jak widzę — powiedział Kili. — Dołączymy się więc do gromady.

„Gromada! — pomyślał pan Baggins. — Nie podoba mi się to wyrażenie. Doprawdy, muszę przysiąść choć na minutę, zebrać myśli i napić się czegoś". Ledwie pociągnął jeden łyk — przycupnąwszy w kącie, podczas gdy czterech krasnoludów rozsiadło się za stołem, gadając o kopalniach i o złocie, i o kłopotach z go–blinami, i o spustoszeniach dokonywanych przez smoki, i o tysiącu innych rzeczy, których Bilbo nie rozumiał i nie chciał rozumieć, ponieważ brzmiały zbyt awanturniczo — gdy: ding, dong, ling, dang — zaśpiewał dzwonek, jak gdyby jakiś mały, niegrzeczny hobbitek próbował urwać sznur.

— Ktoś jest pod drzwiami — powiedział Bilbo mrugając nerwowo.

— Czterech ktosiów, sądząc z dzwonka — rzekł Fili. — Zresztą idąc tu widzieliśmy ich daleko na drodze za nami.

— Biedny mały hobbit usiadł w hallu i ukrył głowę w dłoniach, zadając sobie w duchu pytanie, co się właściwie stało i co się dalej stanie, i czy wszyscy ci goście zostaną u niego na kolacji. Ale dzwonek zadźwięczał najgłośniej, jak potrafił, więc Bilbo pobiegł do drzwi. Okazało się, że to wcale nie czterech, lecz pięciu krasnoludów. Ten piąty zdążył nadejść, gdy Bilbo marudził w hallu. Ledwie gospodarz nacisnął klamkę, a już wszyscy przybysze byli we wnętrzu jego domu i kłaniali się mówiąc „do usług" jeden przez drugiego. Dori, Nori, Ori, Oin i Glo–in brzmiały ich imiona; wkrótce też pięć kapturów: dwa purpurowe, jeden szary, jeden brązowy i jeden biały — zawisło na kołkach, krasnoludy zaś zatknąwszy krzepkie dłonie za złote i srebrne pasy, ruszyły do jadalni. Zebrała się tam już spora gromada. Ten wołał o piwo, tamten o porter, ów o kawę, a wszyscy o ciastka, toteż hobbit miał przez pewien czas pełne ręce roboty.

Potężny dzban kawy właśnie grzał się na kominku, placki już zniknęły, a krasnoludy zabrały się do maślanych bułeczek — gdy nagle głośne kołatanie dobiegło ich uszu. Nie dzwonek, lecz trach, trach! Ktoś walił laską w piękne zielone drzwi hobbita!

Bilbo puścił się korytarzem bardzo zagniewany i do cna ogłupiały. Równie fatalnej środy w życiu nie pamiętał. Otworzył drzwi znienacka, tak że wszyscy runęli do środka, jeden na drugiego. Znowu krasnoludy, czwórka! A za ich plecami stał Gandalf oparty o laskę i śmiał się głośno. Wydrapał laską porządną szramę w pięknych drzwiach, a przy tej sposobności zatarł tajemniczy znak, który na nich zrobił poprzedniego ranka.

— Ostrożnie, ostrożnie! — rzekł. — Wcale to co ciebie niepodobne, mój Bilbo, żeby najpierw przetrzymywać gości na słomiance, a potem otwierać drzwi tak, jakbyś z procy strzelał. Pozwól, że ci przedstawię: oto Bifur, Bofur, Bombur, a nade wszystko — Thorin!

— Do usług! — krzyknęli Bifur, Bofur i Bombur, stając w szeregu. Powiesili na kołkach dwa kaptury żółte i jeden jasnozielony oraz czwarty: błękitny z długim srebrnym chwastem. Błękitny kaptur należał do Thorina, ogromnego, dostojnego krasnoluda; był to nie kto inny, lecz sławny Thorin Dębowa Tarcza we własnej osobie, zgoła w tym momencie nie zachwycony, że przydarzyło mu się paść plackiem w sieni Bilbo, z Bifurem, Bofurem i Bomburem na grzbiecie. Na dobitkę grubas Bombur był bardzo ciężki. Thorin zachował się wyniośle i nie wspomniał nic o „usługach", lecz biedny pan Baggins tyle razy powtórzył: — Och, przepraszam! — że wreszcie dumny krasnolud mruknął: — Nie ma za co — i rozchmurzył czoło.

— Nikogo nie brakuje — rzekł Gandalf, spoglądając na trzynaście wiszących rzędem kapturów — a były to kaptury odświętne, wizytowe, odpinane od płaszczy — i na swój własny kapelusz obok nich. — Wcale wesołe zgromadzenie! Mam nadzieję, że dla maruderów zostało coś jeszcze do zjedzenia i wypicia. Co tam masz? Herbatę? Nie, dziękuję. Co do mnie, proszę o kropelkę czerwonego wina.

— Ja też — powiedział Thorin.

— I o konfitury malinowe, i o szarlotkę.

— I o pasztecik z mięsem, i o ser.

— I o gulasz wieprzowy z sałatą.

— Jeszcze ciastek, jeszcze piwa, jeszcze kawy, jeśli łaska — wołały inne krasnoludy zza drzwi jadalni.

— Bądź tak dobry i ugotuj kilka jajek — krzyknął Gandalf w ślad za hobbitem, który już kuśtykał w stronę spiżarni. A przy okazji przynieś na zimno kurczęta pieczone i pomidory.

„On, zdaje się, zna moją spiżarnię równie dobrze jak ja sam" — pomyślał pan Baggins, całkowicie skołowaciały; zaczynał już podejrzewać, czy najokropniejsza przygoda nie spotka go we własnym domu. Nim zmieścił na ogromnej tacy wszystkie butelki, półmiski, noże, widelce, szklanki, talerze, łyżeczki i tak dalej — oblał się potem, dostał wypieków i stracił do reszty humor.

— Tam do licha z tymi krasnalami! — powiedział głośno. — Nie mógłby to jeden z drugim ruszyć się i pomóc trochę?

I patrzcie! W drzwiach kuchni już stali Balin i Dwalin, a za nimi Fili i Kili. Nim Bilbo zdążył bodaj kichnąć, chwycili tacę i kilka małych stolików, zanieśli do sali i zmienili wszystkie nakrycia.

Na honorowym miejscu siedział Gandalf, a trzynastu krasnoludów wokół niego przy stole. Bilbo zaś, na stołeczku przy kominku, żuł biszkopt (apetyt opuścił go całkowicie) i usiłował robić dobrą minę, jakby wszystko, co się działo, było rzeczą najzwyklejszą w świecie, a wcale nie żadną przygodą. Krasnoludy jadły i jadły, gadały i gadały, a czas płynął. Wreszcie odsunęły krzesła od stołu, a Bilbo zerwał się, żeby pozbierać talerze i szklanki.

— Przypuszczam, że zechcecie wszyscy zostać na kolacji? — spytał, jak umiał najgrzeczniej, lecz bez nalegania.

— Ma się rozumieć! — odparł Thorin. — Po kolacji także. Nie uporamy się z naszymi sprawami do późna w noc, a przedtem musimy trochę użyć muzyki. Teraz sprzątajcie!

Na to dwunastu krasnoludów — ale nie Thorin, bo Thorin był zbyt dostojny i został przy stole, rozmawiając z Gandalfem — skoczyło na równe nogi i zaczęło układać nakrycia w wysokie stosy. Nie czekając na tace, ruszyli do kuchni, a każdy niósł na jednej dłoni chwiejącą się piramidę talerzy, ukoronowaną na szczycie pustą butelką; hobbit biegł za nimi aż piszcząc ze strachu: „błagam, uważajcie!", „po cóż się trudzicie?!", „ja przecież sam chętnie…" Ale krasnoludy zamiast odpowiedzieć zaśpiewały chórem:

Tłuczmy szklanki, spodki, miski, Niech gospodarz żyje nasz! A choć Bilbo płaczu bliski, Niechaj drzazgi lecą z flasz!
Obrus w strzępy, dzbanek mleka O podłogę! Trzask i huk! Kości wkoło porozwlekać, Butlę wina prask o próg!