Выбрать главу

– To nie ma znaczenia. W umowie stoi, że dozgonnie uzyskał prawa do tej postaci.

– Skąd się o tym wszystkim dowiedziałeś?

– Otóż pewien adwokat, niejaki Fletcher Jaystone, poszedł do łóżka z pewną montażystką. Zrobili swoje, a kiedy było po wszystkim, wzrok adwokata padł na scenariusz spoczywający na stoliku nocnym. Adwokat wziął scenariusz do ręki i czyta: Taniec Jima Beama. Odkłada scenariusz na stolik i mówi montażystce: „HENRY CHINASKI! PRZECIEŻ TEN TYP NALEŻY DO MOJEGO KLIENTA! SAM PRZYGOTOWYWAŁEM DLA NICH UMOWĘ!” Po chwili wiadomość obiega całe Hollywood. Koniec z Tańcem Jima Beama. Nikt nie tknie filmu palcem, bo Blackford ze swoim adwokatem są właścicielami postaci Henry'ego Chinaskiego.

– To niemożliwe, Jon. Nie sprzedałbym tych praw do końca świata za gówniane 2 tauzeny, musiałbym być niespełna rozumu.

– Tak stoi w umowie.

– Czytałem umowę, zanim ją podpisałem. Nic takiego tam nie było.

– No to przeczytaj sobie paragraf VI.

– Nie wierzę.

– Zadzwoniłem do tego całego adwokata. Twardy gość. „Henry Chinaski jest naszą własnością – oświadczył.. – Swego czasu zainwestowałem w ten zakup 15 tysięcy moich prywatnych dolarów, spory pieniądz jak na tamte lata. To jest nadal spory pieniądz.” Wkurzyłem się i zacząłem na niego wrzeszczeć. „Chwileczkę – przerwał mi – proszę nie zwracać się do mnie w ten sposób”. Nie mogłem się z nim w żaden sposób dogadać. Nie wiem, czy chce wycisnąć z tego kupę forsy, czy knuje coś innego, dość, że Taniec Jima Beama chwilowo poległ, poległ w sposób beznadziejny. Koniec z filmem.

– Zadzwonię do ciebie za chwilę, Jon.

Przejrzałem umowę i sprawdziłem paragraf VI. Mimo najszczerszych chęci nie mogłem się tam doszukać niczego, co sugerowałoby wprost czy w zawoalowany sposób wyzbycie się praw do postaci Chinaskiego. Przeczytałem paragraf VI ileś razy, ale nic takiego nie znalazłem.

Zadzwoniłem do Jona.

– W paragrafie VI nie ma absolutnie nic na temat dożywotniej utraty praw do postaci Chinaskiego. Co wam odbiło? Czy wyście wszyscy tam na łby poupadali?

– Nie poupadaliśmy, tylko taka jest wymowa.

– Jak znowu wymowa?

– Wymowa paragrafu VI.

– Masz u siebie umowę, Jon?

– Mam.

– Czy możesz mi wskazać miejsce, w którym stoi, że ten facet nabywa praw do Henry'ego Chinaskiego?

– No, paragraf sugeruje coś w tym stylu…

– To jest jakieś SZALEŃSTWO! Nie widzę tutaj nawet cienia sugestii!

– Jeśli zaczniemy się z nimi procesować, możemy strawić 3, 4, a nawet 5 lat na włóczenie się po sądach… Przez ten czas Jim Beam polegnie z kretesem. Nikt nie zechce go tknąć!

– CZY WSZYSCY W TYM MIEŚCIE SĄ AŻ TAKIMI TCHÓRZAMI? W PARAGRAFIE VI NIE MA JEDNEGO JEDYNEGO SŁOWA NA TEMAT SPRZEDAŻY PRAW DO HENRY'EGO CHINASKIEGO TYM FACETOM!

– Podpisałeś rezygnację z praw do Henry'ego Chinaskiego do końca życia – oświadczył Jon.

On też musiał upaść na łeb. Odłożyłem słuchawkę.

Odszukałem numer Hectora Blackforda. Jego nazwisko, jak za dawnych lat, figurowało w książce telefonicznej. Znałem Hectora jeszcze z czasów, kiedy kończył szkołę filmową przy Uniwersytecie Południowokalifornijskim. Jednym z jego pierwszych filmów był dokument poświęcony mojej osobie. Dokument szedł któregoś wieczoru na kanale telewizji publicznej. Następnego ranka do telewizji zadzwoniło 50 osób zgłosić rezygnację z subskrypcji na kanał.

Parę razy daliśmy w banię z Hectorem. Miał wielką ochotę nakręcić Spedytora, nawet pokazał mi scenariusz, ale był beznadziejny, więc mu odradziłem. Potem nasze drogi się rozeszły. On wyreżyserował parę hitów, dzięki czemu stał się bogaty i sławny. Ja wziąłem się za pisanie wierszy i zapomniałem o Spedytorze.

Zadzwoniłem. Odebrał Blackford.

– Hector, tu mówi Hank.

– Sie masz, Hank. Jak ci leci?

– Nie najlepiej.

– Co się stało?

– Chodzi o Jima Beama. Po mieście krąży facet, który twierdzi, że obaj jesteście właścicielami Henry'ego Chinaskiego! Znasz gościa?

– Fletcher Janstone?

– Owszem, Hector, wiesz dobrze, że nie dałbym dupy ani nie zaprzedał duszy za gówniane 2 tauzeny.

– Fletcher twierdzi, że tak zrobiłeś…

– Czytałeś umowę?

– Tak.

– Znalazłeś coś?

– Trudno powiedzieć.

– Słuchaj, stary, nie zamierzasz mnie chyba udupić z powodu prawniczego bełkotu, którego i tak nikt nie potrafi zrozumieć?

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– To, że przymierzamy się do filmu, a coś takiego skreśla nas na samym starcie. Pamiętasz jeszcze te noce, kiedy nam się tak dobrze gawędziło po pijaku?

– Tak, to były niezłe noce.

– No to pogadaj z tym twoim kolesiem i powiedz mu, żeby się od nas odpieprzył. Chcemy tylko swobodnie oddychać, nic więcej.

– Zadzwonię do ciebie za chwilę, Hank…

Usiadłem przy aparacie. Czekałem 15 minut.

Telefon zadzwonił.

– Wszystko w porządku, Janstone zgodził się na unieważnienie umowy – oświadczył Hector.

– Dzięki, stary. Wiedziałem, że masz dobre serce. Praca w filmie jeszcze cię nie zdeprawowała.

– Jaystone natychmiast wyśle ci unieważnienie.

– Wspaniale! Wspaniałe! Hector, jesteś genialny!

– A poza tym…

– Co takiego?

– Nakręcę jeszcze kiedyś Spedytora. Zobaczysz.

– Świetnie, stary! Pozdrów żonę!

– Pozdrów Sarę – odwzajemnił się Hector.

Dziewięć dziesiątych tego typu akcji rozgrywa się przez telefon, a pozostała jedna dziesiąta polega na podpisywaniu dokumentów.

Zadzwoniłem do Jona.

– Hector wyperswadował całą sprawę twojemu Jaystone'owi. Jaystone ma nam przysłać unieważnienie umowy.

– Świetnie! Znakomicie! Możemy wreszcie ruszać! Hector to twój stary kumpel, prawda?

– Tak jakby tego dowiódł.

– Z unieważnieniem w ręku mogę od razu polecieć do nowego producenta… Właściwie dlaczego zamiast czekać na pocztę, nie miałbym zaraz pojechać do biura Jaystone'a i sam je odebrać?

– Jasne. Zadzwoń i umówcie się.

– No to jakbyśmy z powrotem wylądowali w Hollywood – stwierdził Jon.

– Owszem, może powinniśmy wpaść na lunch do Musso?

– Kiedy?

– Jutro, o pierwszej trzydzieści.

– To do jutra – powiedział Jon.

– Do jutra – odpowiedziałem.

27

Przesiadywałem wystukując wiersze, które wysyłałem do podrzędnych czasopism. Sam nie wiem czemu, ale żadne opowiadanie nie chciało spłynąć na maszynę elektryczną. Złościło mnie to, a nic nie mogłem poradzić, dłubałem więc przy wierszach. Poezja była dla mnie ucztą duchową i wyzwoleniem. Pocieszałem się, że opowiadania same się pojawią któregoś dnia. Bardzo na to liczyłem. Tymczasem konie biegały, wino się lało, a Sara wyczyniała cuda w ogrodzie.

Chyba z tydzień nie miałem wiadomości od Jona. Wreszcie któregoś wieczoru zadzwonił telefon.

– Znasz nowego producenta, dla którego załatwiliśmy unieważnienie umowy z Blackfordem?

– Tak. Jest gotów ruszać?

– Wycofał się. Powiedział, że nie weźmie naszego filmu.

– Dlaczego?

– Mówi, że kiedy czekał na dokumenty, otrzymał atrakcyjniejszą propozycję. Scenariusz o bliźniakach – sierotach, które zdobywają Puchar Świata w deblu.

– Brzmi nadzwyczajnie. Szkoda, że sam nie wpadłem na ten pomysł.

– Ale mam też dobre wieści.

– Na przykład jakie?