Выбрать главу

— Tu Covington, rozumiem i potwierdzam: rozpoczynamy desant. Niech Bóg będzie z wami, Ramrod.

— Dziękuję, Covington. Ramrod bez odbioru. — Ramirez przełączył brodą kanał łączności na częstotliwość Królewskiej Marynarki. — Ramrod do Decoy Flight, rozpocznijcie naloty.

— Tu Decoy Flight, rozpoczynamy atak.

— Kapitanie Williams!

Okrzyk dyżurnego oficera wywabił Williamsa z gabinetu — wpadł na stanowisko dowodzenia i spojrzał na główny ekran. I z trudem przełknął ślinę. Od orbitujących okrętów odrywały się dziesiątki mniejszych jednostek i nurkowały ku powierzchni księżyca. A falę desantową prowadziły dwie pinasy o niemożliwych odczytach energetycznych. Nabrały błyskawicznie prędkości i pogrążyły się w wodorowej atmosferze Blackbirda, a czerwone linie na ekranie wskazywały ich prawdopodobne cele.

— Lecą do głównego i zapasowego wejścia! — zauważył Williams. — Zaalarmować oddziały dyżurne! Każcie pułkownikowi Harrisowi posłać ludzi w te rejony!

Załogi pinas przygotowane były na ogień przeciwlotniczy, toteż ze sporym zaskoczeniem stwierdziły, że nikt do nich nie strzela. Piloci przestali robić uniki, włączyli systemy antygrawitacyjne na pełną moc i pomknęli w dół, prosto ku wyznaczonym celom.

— Jesteście na kursie bombowym, uzbroić pociski! — polecił kierujący akcją oficer uzbrojenia na pokładzie HMS Fearless i żółte kontrolki zmieniły barwę na czerwoną.

Palce strzelców w każdej pinasie spoczęły na spustach.

— Ognia! — rozległo się w słuchawkach.

Palce nacisnęły spusty i z każdej pinasy wystrzeliło dwanaście rakiet. Montowane były po cztery na zewnętrznych pylonach pod kadłubem i miały po pięćdziesiąt centymetrów średnicy oraz głowice o sile tysiąca kilogramów — taką moc zniszczenia zapewniała kiedyś jedynie broń atomowa.

Dwadzieścia cztery takie rakiety pomknęły niczym meteory przed obu pinasami.

Kapitan Williams zbladł niczym nieświeży nieboszczyk, gdy pierwsza rakieta eksplodowała. Cała baza drgnęła przy wtórze odległego, ale wyraźnie słyszalnego grzmotu, światła zamigotały, a skalne sklepienie jęknęło. Z sufitu posypał się kurz i nim opadł, nastąpiła kolejna eksplozja.

A potem jeszcze jedna. I następna.

Po trafieniu ostatnich rakiet odezwały się zamontowane na dziobach pinas działka pulserowe, wypluwając z siebie trzydzieści tysięcy trzydziestomilimetrowych pocisków na sekundę. Ostrzał trwał ledwie trzy sekundy, potem pinasy przemknęły nad celami i zrzuciły bomby plazmowe.

Większość żołnierzy wyznaczonych do obrony obu wejść już była martwa. Reszta zginęła, gdy w wejściach zapłonęły miniaturowe słońca.

— Boże Miłosierny, bądź z nami grzesznymi! — wyszeptał przerażony Williams.

Wszystkie kamery i anteny przy wejściach oraz w ich sąsiedztwie przestały istnieć, ale dalej położone pokazywały chmury kurzu, dymu i okruchów skał oraz gęste słupy atmosfery uciekającej ze zdehermetyzowanej części bazy. Spojrzał na plan bazy i wybałuszył oczy — napastnicy przebili się ponad sto metrów w głąb, nie stawiając jak dotąd kroku na powierzchni. Awaryjne grodzie pancerne zamknęły się, odcinając zewnętrzne rejony od uszkodzonych, a w odległości dwóch kilometrów od wybitych wejść wylądowały pierwsze promy desantowe, z których zaczęli wyskakiwać ubrani w skafandry próżniowe atakujący. Były ich setki. Williams nerwowo oblizał nagle suche usta.

— Powiedzcie Harrisowi, żeby się pospieszył! — krzyknął chrapliwie.

— No, no — mruknął Ramirez. — Postarali się, nie, Gunny?

— Skoro pan major tak uważa. — Sierżant major Babcock uśmiechnęła się, nie kryjąc zadowolenia. — Myśli pan, że zrozumieją podpowiedź?

— Chyba tak: zapukaliśmy do drzwi na tyle głośno, że najgłupsi powinni się zorientować — ocenił niefrasobliwie Ramirez, sprawdzając czas, i włączył mikrofon. — Ferret Leader, tu Ramrod. Bądźcie gotowi do nalotu za dziesięć minut.

Obie pinasy Decoy Flight wystrzeliły świecą w górę, zawróciły i zaczęły drugi nalot. Obrońcy byli o tym uprzedzeni przez ocalałe radary, ale to one właśnie stanowiły pierwsze cele ataku. Samosterujące rakiety antyradarowe w ciągu sześciu sekund zniszczyły wszystkie radary bazy, oślepiając obrońców, a pinasy przystąpiły do właściwego ataku. Pułkownik Harris zdążył jedynie ostrzec swoich ludzi o nalocie, gdy bazą wstrząsnęły kolejne eksplozje.

Tym razem każda pinasa wystrzeliła tylko jedną rakietę, zaprogramowaną tak, by trafić dokładnie tam, gdzie kończył się wyłom — efekt pierwszego nalotu. Rakiety uderzyły w pancerne śluzy z prędkością ośmiu tysięcy metrów na sekundę — nie miały głowic z materiałem wybuchowym, bo nie było to potrzebne: siła uderzenia każdej równa była sile eksplozji dwudziestu trzech i pół tony dawno nie używanego trotylu i zmieniła pancerne konstrukcje i skałę w gaz i szrapnele dehermetyzujące kolejne sekcje bazy i uśmiercające około pół tysiąca żołnierzy.

Gdy opadł pył, pułkownik Harris zmusił swoich ludzi do zajęcia pozycji strzeleckich, mimo iż za nimi zamknęły się główne śluzy bazy. Widoczność w tunelach ograniczał pył i kurz, poruszanie się utrudniały oderwane od sufitu skały, a niektóre miejsca już były niedostępne, bo uchodziło z nich powietrze.

— Ramrod, tu Ferret Leader: zaczynamy. Powtarzam: tu Ferret Leader, zaczynamy nalot.

— Ferret Leader, tu Ramrod, rozumiem — potwierdził Ramirez i polecił pilotowi: — Leć za nimi, Max.

Williams z trudem opanowywał zniecierpliwienie, czekając, aż operatorzy częściowo uszkodzonych sensorów będą w stanie uzyskać jako tako spójny obraz sytuacji. Większość ludzi Harrisa przeżyła naloty, i sądząc po urywkach rozmów radiowych, zajmowali właśnie pozycje obronne. Radary i sensory powierzchniowe zostały zniszczone w całości, więc nie mógł ani sprawdzić, gdzie są napastnicy, ani jak są uzbrojeni, ani też kiedy dokładnie zaatakują.

I nie był również w stanie dostrzec nowej fali promów poprzedzanej przez pinasę, kierującej się ku hangarowi i trzeciemu wejściu do bazy.

— Ognia!

Rakiety tej salwy były mniejsze niż pierwszej, która rozniosła hangar — ich głowice miały ledwie po trzysta kilogramów materiałów wybuchowych, ponieważ ich przeznaczeniem było utorowanie drogi marines, a nie zmienienie doliny w lej i rumowisko. Śluza prowadząca do wnętrza bazy zniknęła w serii eksplozji, kopuły otaczające pozostałości hangaru zostały rozprute jedna po drugiej, a z luków desantowych pinasy wysypało się stu dwudziestu opancerzonych marines. Uruchomili silniki antygrawitacyjne i opadli ku wybitym przez rakiety wejściom do bazy. Za nimi, z kutrów i promów desantowych, spłynęła druga fala — czterystu marines, co prawda już bez pancerzy, ale niewiele mniej groźnych.

Zawyły nowe alarmy i Williams z osłupieniem przyjrzał się kolejnym błyskającym czerwienią sektorom na elektronicznym planie bazy.

W tej operacji czas miał kluczowe znaczenie, toteż kilku techników w skafandrach próżniowych, którzy przeżyli ostrzał, zostało rozstrzelanych seriami z pulserów, nim zdecydowało się, czy się poddać, czy walczyć. Pierwsza grupa marines dostała się do pancernych drzwi śluzy i w czasie gdy jedni saperzy zakładali ładunki, inni zmontowali przenośną śluzę z plastiku w korytarzu za nimi.

Kapitan Hibson niecierpliwiła się tak, że miała ochotę przytupywać. Powstrzymywała ją jedynie świadomość, że w tej zbroi nie uda się zrobić tego delikatnie, a wstrząsy korytarza nie były nikomu potrzebne. Nie miała nic do zarzucenia sprawności swoich podkomendnych — tylko że cała operacja wymagała czasu, którego z założenia nie mieli.

— Szczelne! — zameldował porucznik Hughes.

— Wysadzać! — warknęła zwięźle i opancerzone postacie na wszelki wypadek odwróciły się plecami do drzwi.

Przez sekundę panowała pełna napięcia cisza, a potem rozległa się głucha eksplozja i zamki oraz zawiasy śluzy zniknęły w deszczu odłamków. Jeden złośliwie przedziurawił świeże zamontowaną przenośną śluzę, ale zdołało z niej uciec ledwie parę metrów sześciennych powietrza, nim saperzy ją naprawili, i pierwsza szóstka marines znalazła się wewnątrz bazy. W innych miejscach montowano kolejne tego typu śluzy, zwiększając liczbę atakujących i tempo ataku bez konieczności dalszego rozhermetyzowywania bazy.