Выбрать главу

— Szczelne! — zameldował porucznik Hughes.

— Wysadzać! — warknęła zwięźle i opancerzone postacie na wszelki wypadek odwróciły się plecami do drzwi.

Przez sekundę panowała pełna napięcia cisza, a potem rozległa się głucha eksplozja i zamki oraz zawiasy śluzy zniknęły w deszczu odłamków. Jeden złośliwie przedziurawił świeże zamontowaną przenośną śluzę, ale zdołało z niej uciec ledwie parę metrów sześciennych powietrza, nim saperzy ją naprawili, i pierwsza szóstka marines znalazła się wewnątrz bazy. W innych miejscach montowano kolejne tego typu śluzy, zwiększając liczbę atakujących i tempo ataku bez konieczności dalszego rozhermetyzowywania bazy.

Pułkownik Harris rozejrzał się dziko wokół — mniej więcej do wysokości kolan unosił się obłok osiadającego pyłu i dymu, jako że Blackbird miał niewielką grawitację, a gęstą atmosferę. Przez dłuższy czas ograniczało to widoczność, ale teraz nie ulegało wątpliwości, że atak nie nastąpił. A przecież desant powinien był wykorzystać zamieszanie i straty wywołane nalotami i zniszczeniami i iść tuż za własną ścianą ognia. Nie zrobił tego, dając obrońcom czas na zajęcie stanowisk i otrząśnięcie się z szoku, więc coś tu było nie tak. Skoro nie atakowali tu, to gdzie?

— Hangar! — krzyknął ktoś w słuchawkach. — Atakują również przez hangar!

Również?! Harris ponownie rozejrzał się i zrozumiał — atak szedł tylko przez hangar. Tutaj wykonano tylko pozorowane uderzenie, a wszyscy jego ludzie znajdowali się po złej stronie głównej śluzy bazy…

Marines gnali do przodu z taką szybkością, na jaką pozwalały pancerze. Co prawda korytarze uniemożliwiały użycie silniczków odrzutowych, a „mięśnie” egzoszkieletów zużywały energię w zastraszającym tempie, lecz niska siła przyciągania księżyca pozwalała im na trzydziestometrowe skoko-ślizgi oszczędzające czas i powiększające terror, który rozprzestrzeniał się przed nimi jak zaraza.

Nie wszyscy obrońcy poddawali się przerażeniu — tu i ówdzie rozlegał się terkot broni maszynowej, ale metalowe pociski rykoszetowały bezsilnie od pancerzy, nie będąc w stanie ich przebić. A marines uzbrojeni byli w trójlufowe pulsery i karabiny plazmowe, przed którymi nie było osłony. I poruszali się niczym jeden skomplikowany organizm z precyzją i płynnością będącą efektem długotrwałych ćwiczeń.

Kapitan Hibson z zadowoleniem obserwowała prowadzącą drużynę — dotarli do skrzyżowania korytarzy, dwaj strzelcy z karabinami plazmowymi zatrzymali się, zrobili zwrot o dziewięćdziesiąt stopni i ostrzelali korytarze prostopadłe względem tego, którym się poruszali. W tym czasie druga drużyna przeszła przez pozycje pierwszej, a saperzy umieścili ładunki na sufitach bocznych korytarzy i wycofali się.

Ładunki eksplodowały, zawalając korytarze na odcinkach ponad dziesięciu metrów i pierwsza drużyna ruszyła w ślad za drugą.

Całą operacja — według jej chronometru — zajęła szesnaście sekund.

Harris zaczął przegrupowanie do wewnętrznej części bazy. Mógł użyć do tego jedynie awaryjnych śluz w głównych grodziach, które mieściły trzy osoby, manewr więc musiał potrwać. A jedyną informacją o sytuacji, jaką zdołał uzyskać od Williamsa, był histeryczny bełkot o demonach i diabłach.

— Ramrod, tu Ferret Jeden — w słuchawkach Ramireza rozległ się głos Hibson. — Weszliśmy na dwa kilometry i jesteśmy w korytarzu mającym oznaczenia prowadzące do siłowni i do centrum dowodzenia. Co mam zająć jako pierwsze?

— Ferret Jeden, tu Ramrod: zajmij centrum dowodzenia. Powtarzam: zajmij centrum.

Rezerwa pułkownika Harrisa była niewielka i uzbrojona gorzej od reszty, ponieważ broń dostarczoną przez Haven przydzielił pierwszoliniowym jednostkom. Ale te znajdowały się zbyt głęboko we wnętrzu bazy, by być w stanie szybko dotrzeć do każdego zagrożonego miejsca. Harris dobrze zdawał sobie sprawę, co spotka tych ludzi, jeśli pośle ich przeciwko atakującym, ale nie miał wyjścia. A oni pobiegli korytarzami, bez wahania wypełniając jego rozkaz.

Część natknęła się na zawalone korytarze i stanęła, krztusząc się pyłem. Inni mieli mniej szczęścia — znaleźli atakujących.

Zasilane taśmowo, trójlufowe pulsery marines wystrzeliwały sto eksplodujących czteromilimetrowych pocisków na sekundę z prędkością początkową dwóch tysięcy metrów na sekundę. Pociski były w stanie przeciąć opancerzoną burtę patrolowca niczym szybkobieżna piła łańcuchowa. To, co robiły z nieopancerzonymi skafandrami próżniowymi i odzianymi w nie ludźmi, najlepiej określa słowo jatka.

— Ramrod, tu Ferret Jeden, napotkaliśmy zorganizowany opór. Jak dotąd bez problemów.

— Ferret Jeden, tu Ramrod, nie zatrzymujcie się, o ile to możliwe.

— Jak na razie możliwe, sir.

Pułkownik Harris wypadł z drzwi śluzy i pognał na czoło oczekujących podkomendnych.

Williams — wnioskując z tego bełkotu, który słyszał w słuchawkach — przekroczył już granicę histerii. Na przemian modlił się, bluźnił i obiecywał ukaranie nierządnic szatana. Gdyby nie skafander, Harris splunąłby z obrzydzeniem — nigdy nie przepadał za zboczeńcami religijnymi, a za Williamsem w szczególności. A to, co on i jego podkomendni wyczyniali przez ostatnie dwa dni, uważał za karalne z wojskowego punktu widzenia, a za grzech śmiertelny z religijnego. Tylko że nie on tu dowodził, a jego obowiązkiem było bronić bazy lub przynajmniej próbować nie odstrzeliwać przełożonych. Mimo to miał ochotę na ostatnie i wiedział, że nie uda mu się wykonać pierwszego.

— Ramrod, tu Ferret Jeden, moja szpica jest jeden korytarz od centrum dowodzenia. Powtarzam: jeden korytarz od centrum.

— Ferret Jeden, tu Ramrod, dobra robota, Hibson! Zajmijcie centrum, tylko proszę pamiętać, że zależy nam na jak najmniejszych zniszczeniach.

— Rozumiem, sir. Spróbujemy bez zniszczeń. Bez odbioru.

Kapitan Williams usłyszał zbliżający się odgłos gromu. Nacisnął przycisk zamykający i blokujący pancerne drzwi centrum dowodzenia. Nim dotarło doń, że operatorzy uciekają przez nadal otwarte drzwi prowadzące do jego gabinetu i dalej w głąb bazy, ignorując go całkowicie, przez moment przyglądał się im wytrzeszczonymi oczyma.

— Wracać na stanowiska! — wrzasnął, sięgając po pistolet.

Okrzyk podziałał jak uderzenie batem na niezdecydowanego dotąd porucznika siedzącego przy najbliższej konsoli — zerwał się i pognał za innymi. Williams strzelił mu w plecy. Krzyk padającego dodał energii reszcie, a szału Williamsowi — operatorzy pryskali przez drzwi, aż się kurzyło, a Williams strzelał, póki mu nie zabrakło amunicji. Gdy skończył zmieniać magazynek, stwierdził, że został sam. Postrzelony porucznik czołgał się, płacząc i znacząc krwią drogę do drzwi.

Williams przełączył broń na ogień ciągły, podszedł do niego i wypróżnił cały magazynek w pełznącego.

Kapral Montgomery umieściła ładunek wybuchowy na zamku pancernych drzwi, odbezpieczyła i odwróciła się od nich plecami. Huknęło, drzwi prawie wpadły do środka, a tuż za nimi wskoczył do pomieszczenia sierżant Henry.

Jakiś oficer zaczął do niego strzelać z odległości mniejszej niż dziesięć metrów — stalowe pociski odbijały się z wizgiem od pancerza, rykoszetując na wszystkie strony. Henry uniósł pulser, przypomniał sobie o rozkazie nie niszczenia sprzętu w centrum dowodzenia, i klnąc w duchu, opuścił broń. A potem ignorując dzwoniące o pancerz pociski, podszedł do strzelca i zdzielił go pięścią, posyłając w przeciwległy kąt sali.

Pancerne drzwi korytarza zatrzasnęły się bez ostrzeżenia, rozcinając biegnącego przed Harrisem żołnierza na dwie połowy w fontannie krwi, kości i wnętrzności. Harris zatrzymał się zaskoczony i odwrócił, słysząc w słuchawkach przeraźliwe wycie. Drzwi w drugim końcu korytarza, przez które przed momentem przebiegł, także się zamknęły, miażdżąc nogę jednemu z jego ludzi. A potem przez wycie rannego usłyszał coś znacznie bardziej przerażającego.