Umilkła, a Venizelosem wstrząsnął wewnętrzny dreszcz. Cisza przeciągała się, aż wreszcie odchrząknął i spytał cicho:
— A mimo to, ma’am?
— On gdzieś tam jest i leci tu — odparła, przyglądając mu się z krzywym uśmieszkiem. — Nie martw się, Andy; nie odbiło mi na starość i nie stałam się jasnowidząca. Zastanów się: gdyby myśleli logicznie, powinni się wycofać, gdy wróciliśmy z układu Casca. Nie zrobili tego. Kiedy zbliżaliśmy się do Blackbirda, powinni odlecieć stamtąd z pełną szybkością, bo nie mieli szans. Ale oni zostali i walczyli. A sposób traktowania jeńców? Tu już logika i rozsądek nie miały absolutnie nic do powiedzenia… Problem polega na tym, że to są maniacy, Andy. Oni nie kierują się rozsądkiem ani nawet nie żyją w tym samym świecie co my i reszta galaktyki. Nie potrafię przeprowadzić wyczerpującej analizy ich intencji, ale na podstawie ich dotychczasowych zachowań jestem pewna, że nie zrezygnują z dalszej walki. Oni nie potrafią się zmienić, Andy, i nic ich nie zmieni.
— Nawet jeśli Haven odbierze im Thunder of God?
— A to mogłoby ich zmusić do bezczynności — przyznała. — Natomiast rodzi się pytanie, czy Ludowa Marynarka będzie w stanie to zrobić. Wiedząc, co działo się przy i na Blackbirdzie, nie byłabym w tej kwestii zbytnią optymistką… Nie, Andy; wydaje mi się, że on tu leci i że wkrótce się o tym przekonamy. Albo jeszcze szybciej.
ROZDZIAŁ XXX
Pomieszczenie żołnierzy piechoty na okręcie okazało się zadaniem trudniejszym, niż Yu podejrzewał. Wszystkie wolne lub częściowo wolne kabiny zostały załadowane do granic możliwości bronią i ludźmi, tak że trudno się było poruszyć, żeby na któregoś nie nadepnąć, i Yu z niecierpliwością czekał na wyładunek pierwszego kontyngentu. Naturalnie obciążało to poważnie pokładowy system podtrzymywania życia i to właśnie było powodem spotkania z komendantem Valentine’em i komandorem DeGeorge’em, intendentem pokładowym, w kapitańskiej kabinie. Razem z Yu sprawdzili obliczenia i wynik bynajmniej nie poprawił nastroju DeGeorge’a.
— Najgorsze jest to, że większość nie ma nawet skafandrów próżniowych, sir. Jeżeli system podtrzymujący życie nawali, to zrobi się naprawdę paskudnie.
— Głupie kutasy — burknął Valentine, ignorując pełne wyrzutu spojrzenie Yu. — Wystarczyło, żeby ich ubrali w skafandry przed startem. Nie byłoby im przyjemnie, fakt, ale przynajmniej mieliby jakąś szansę w przypadku awarii. I jeszcze jedno; przewozimy te zające do baz w pasie asteroidów, tak? Jak będą pełnić tam służbę?! Bo nie wierzę, że w bazach mają taką ilość zapasowych skafandrów na wszelki wypadek.
Yu zmarszczył brwi — pierwszy mechanik miał rację, a wcześniej nikt nie zwrócił uwagi na brak logiki takiego postępowania. Bazy w pasie asteroidów były miejscami, w których osoba bez skafandra próżniowego miała niewielkie szanse przeżycia, a magazynowanie w nich takiej ilości zapasowych skafandrów byłoby marnowaniem miejsca. Ta ewentualność wydawała się mało prawdopodobna, tym bardziej że do niedawna władze Masady nie liczyły się w ogóle z możliwością zaatakowania ich własnego systemu przez kogokolwiek. Yu był zaskoczony, że wcześniej nie przyszło mu to do głowy.
— Cóż, nic na to nie poradzimy. Wszystko, co można zrobić, to uważać na wskazania czujników — podsumował własne wątpliwości DeGeorge. — Jak na razie system podtrzymywania życia daje sobie radę, miejmy nadzieję, że tak pozostanie do końca lotu.
George Manning siedział na fotelu kapitańskim i starał się emanować spokojem i pewnością siebie kapitana Yu, co, jak samokrytycznie przyznawał, średnio mu wychodziło. Nie czuł się specjalnie pewnie, ale miał dość czasu, by pogodzić się z losem i świadomością przegranej, a poza tym nie miał specjalnego wyboru. Sprawdził czas — byli pół godziny spóźnieni, polecił więc:
— Poruczniku Hart, proszę skontaktować się z bazą numer 3 i podać im uaktualniony czas naszego przybycia.
— Aye, aye, sir. — Porucznik Hart, mimo iż pochodził z Masady, dawno przyswoił sobie tradycyjne formy obowiązujące na okręcie.
Tym razem jednak coś w jego głosie zwróciło uwagę Manninga — brzmiało w nim bowiem coś więcej niż zrozumiałe w tych warunkach zniechęcenie, które odczuwali wszyscy, i z trudem tłumiona wzajemna wrogość. Manning przyjrzał mu się uważniej, maskując zresztą starannie swe nagłe zainteresowanie oficerem łączności.
Hart pochylił się nad konsolą łączności laserowej i Manning nagle zesztywniał. Pod kurtką mundurową oficera widniało dziwne, kanciaste wybrzuszenie, którego nie powinno tam być. Co ważniejsze, wybrzuszenie to miało kształt pistoletu automatycznego… Zmusił się, by oderwać od niego wzrok. Co prawda mógł się mylić, ale bardzo w to wątpił. Mogły także istnieć w miarę niegroźne powody, dla których Hart zabrał broń na wachtę — mógł czuć się dzięki temu bezpieczniej albo po prostu zaczynał wariować, co zdarzało się osobom wystawionym na działanie długotrwałego stresu. Obecność uzbrojonego świra w zamkniętym pomieszczeniu o stosunkowo niedużych rozmiarach, a takim był mostek, nie stanowiła miłej perspektywy, ale Manning wolałby takie wytłumaczenie od znacznie gorszego i znacznie bardziej prawdopodobnego. Uaktywnił interkom.
— Tu kapitan — rozległ się głos Yu.
— Komandor Manning, sir — zameldował, starając się by jego głos brzmiał naprawdę, ale to naprawdę naturalnie. — Właśnie zawiadomiłem bazę numer 3 o uaktualnionym czasie przybycia ich kolegów.
Alfredo Yu zesztywniał, słysząc słowo „kolegów”. Przeniósł wzrok na twarze pozostałych i zobaczył na nich takie samo zaskoczenie. Przez sekundę nie był zdolny do niczego, czując jedynie, jak jego żołądek zmienia się w lodową kulkę. Potem jego umysł zaczął ponownie funkcjonować.
— Rozumiem, panie Manning — powiedział spokojnie. — Właśnie zastanawiamy się z komandorem Valentine’em nad wymogami systemu podtrzymywania życia. Może pan zejść na chwilę do nas?
— Obawiam się, że w tej chwili jest to niemożliwe, sir — odparł równie spokojnie Manning.
— Dzięki, George. — Yu pokonał skurcz mięśni szczęki. — Dziękuję za wiadomość.
— Nie ma za co, sir — powiedział cicho Manning i wyłączył się.
— Jezu! — jęknął Valentine. — Nie możemy go tam samego zo…
— Zamknij się, Jim. — Brak jakichkolwiek uczuć w głosie Yu robił większe wrażenie od wściekłości czy żalu i Valentine zamknął usta.
Obaj z DeGeorge’em czekali w milczeniu i napięciu, aż Yu zdecyduje, co dalej.
Yu tymczasem przymknął oczy i klął się w duchu od ostatnich naiwnych kretynów. Taki był zadowolony, że Simonds chce jedynie wzmocnić garnizony wewnątrzsystemowe, że do głowy mu nie przyszło inne, równie logiczne wytłumaczenie obecności tak wielkiej liczby uzbrojonych i lojalnych wobec władz Masady ludzi na pokładzie jego okrętu akurat w tym momencie. A przecież przekonał się już nie raz, jak pokrętne są drogi rozumowania tych maniaków!