— …wtarzam: Koledzy 4-1!
Porucznik Mount drgnął, nie mogąc ukryć zaskoczenia, gdy słowa te rozległy się z głośnika. Przez moment przyglądał się urządzeniu z niedowierzaniem, podobnie jak pozostali członkowie wachty maszynowej. A potem sięgnął do tablicy kontrolnej.
Komandor porucznik Workman nie miał pojęcia, co to takiego „Koledzy 4-1”, ale znał zamierzenia Simondsa względem okrętu i uznał, że taka nagła, niezrozumiała i na pozór bezsensowna wiadomość może oznaczać tylko jedno. Toteż na wszelki wypadek od razu odstrzelił porucznika Mounta. Pocisk roztrzaskał mu głowę, nim zdążył uruchomić przycisk awaryjnego wyłączenia reaktora.
Kapitan Manning nawet nie drgnął, słysząc głos kapitana Yu — wiedział, co usłyszy, i pogodził się już z tym, że nie zdoła opuścić mostka. Kiedy tylko glos Yu przebrzmiał, Manning dotknął palcami prawej dłoni dolnej części poręczy kapitańskiego fotela. Otworzyła się klapka, której próżno by szukać na planach okrętu czy schematach elektronicznych. Nacisnął jedyny znajdujący się pod nią przełącznik i cofnął palec w momencie, w którym porucznik Hart wyciągnął z zanadrza pistolet.
— Proszę wstać z fotela, komandorze Manning! — warknął. — I trzymać ręce na widoku!
Sternik skoczył na niego bez ostrzeżenia, ale nie zauważył, że ma za plecami jeszcze jednego członka załogi pochodzącego z Masady. Huknął strzał i ciało podoficera Ludowej Marynarki zwaliło się bezwładnie na pokład. Zabójca przekroczył trupa i podszedł do stanowiska sterowego. Manning ledwie powstrzymał się przed splunięciem.
— Wstawaj! — warknął Hart, gestykulując bronią.
Wstał więc, nie starając się ukryć pogardy. Wiedział, że klapka wróciła na miejsce, i żałował jedynie, że nie zobaczy, jak będą się męczyć.
— Tak lepiej — pochwalił go Hart. — A teraz…
— Poruczniku Hart! — przerwał mu zabójca sternika. — Okręt nie słucha steru, panie poruczniku!
Hart odwrócił się ku niemu, a Manning sprężył się do skoku. A potem odprężył — przypomniał sobie, że ma za plecami przynajmniej jednego uzbrojonego członka załogi rodem z Masady.
Hart podszedł do stanowiska sternika, nacisnął kilka przycisków, przesunął jakąś dźwignię, i tak jak się Manning spodziewał, nic nie osiągnął. Wyprostował się i spojrzał wściekle na pierwszego oficera.
— Coś ty zrobił?!
— Ja? — zdziwił się Manning. — Nic. Może mat Sherman zablokował stery, zanim twój pomagier go zamordował.
— Nie łżyj, zasrany heretyku! — syknął Hart. — Nie wierzę w…
Przerwał mu ryk alarmu, do którego natychmiast dołączył drugi, trzeci i następne. Hart spojrzał z niedowierzaniem za siebie — stanowisko taktyczne, konsola łączności, stacja astrogacyjna; wszystkie rozbłysły czerwienią światełek awaryjnych i kolejno wyłączały się.
— Wygląda na to, że macie problem. — Manning uśmiechnął się chłodno. — Może powinniście…
Przerwał mu huk wystrzału, gdy Hart nacisnął spust.
Kapitan Yu zaryzykował użycie windy. Było to niebezpieczne, ale oszczędzało czas, a tego właśnie mieli najmniej. Valentine i DeGeorge osłaniali go, pilnując obu stron korytarza, gdy odblokował drzwi i ściągnął windę używając kodu kapitańskiego.
— Do środka! — polecił.
Nim drzwi się zamknęły, ktoś na korytarzu krzyknął i o metal zadźwięczały kule.
— Cholera!
Valentine upadł, łapiąc się za lewe podudzie, i Yu zaklął, widząc na nogawce powiększającą się plamę krwi. DeGeorge rozerwał nogawkę i obmacał ranę przy wtórze jęków Valentine’a.
— Chyba ominęła główne arterie, skipper — zameldował DeGeorge i dodał, spoglądając na rannego: — Będzie bolało jak wszyscy diabli, Jim, ale jeśli wydostaniemy cię stąd żywcem, będziesz tańczył.
— Dzięki za tryb warunkowy — zgrzytnął zębami Valentine.
DeGeorge prychnął, drąc nogawkę spodni na opatrunek.
Yu słuchał tego jednym uchem, nie spuszczając oczu z kursora ukazującego położenie windy na planie okrętu. Mrugał i zmieniał położenie, zmierzając tam, gdzie zaprogramował windę, i już zaczynał mieć nadzieję, gdy kursor nagle zamarł w miejscu. Wkurzony rąbnął pięścią w ekran, co naturalnie niczego nie zmieniło.
DeGeorge uniósł głowę, słysząc łupniecie w ścianę, ale nie przerwał nakładania opatrunku.
— Skurwiele odcięli zasilanie — wyjaśnił Yu.
— Ale tylko wind — glos Valentine’a był chrapliwy, gdy uniósł zakrwawioną dłoń i wskazał na ciemną kontrolkę awaryjnego zasilania. — Reaktory pracują, czyli Joe nie zdążył…
— Wiem. — Yu zdawał sobie sprawę, że Mount już był martwy, ale nie miał czasu go żałować: mocował się właśnie z klapą otwierającą wyjście awaryjne.
Major Bryan zatrzymał się przed zamkniętym włazem przejścia technicznego, by złapać oddech. Przejście było tunelem, w którym można było tylko się czołgać, co nawet dla marine było na dłuższą metę męczącym zajęciem. Żałował, że nie ma sposobu, by cokolwiek przez niego zobaczyć — musiał atakować w ciemno i liczyć na szczęście, a nie dzięki temu wychodził dotąd cało z opresji i dosłużył się stopnia majora.
— No dobrze — powiedział cicho — ja w prawo, Marlin w lewo. Hadley i Marks za mną, Brenner i Jancowitz za kapralem. Zrozumiano?
Odpowiedziały mu ciche, potakujące pomruki, więc nie zwlekając, złapał garłacz i zwolnił ramieniem dźwignię blokującą właz. Ten otworzył się i Bryan wyskoczył przez niego szczupakiem, lądując na brzuchu i rejestrując już w locie stanowiska przeciwników. Pierwszy pocisk wystrzelił, szorując jeszcze brzuchem o ziemię.
Garłacz wypalił z basowym pierdnięciem, wypluwając z lufy pocisk, który natychmiast rozpadł się, uwalniając swą zawartość — kilkanaście niewielkich, ostrych jak brzytwy stalowych krążków, które wirując, pomknęły w stronę celu. Ciało w oficerskim mundurze zostało dosłownie poszatkowane, nim plecy eksplodowały fontanną krwi, kości i tkanek, obryzgując ścianę, w którą wbiły się dyski zwane flechettes. Była to broń przeciwpiechotna straszliwa w starciach na krótki dystans, czyli idealna do abordażu. Miała nad pulserem jedną przewagę: nie sposób było z niej przebić kadłub.
Trzej żołnierze towarzyszący oficerowi zaczęli się dopiero odwracać w stronę krwawej miazgi, będącej jeszcze przed chwilą ich dowódcą, gdy Bryan ponownie nacisnął spust. I jeszcze raz, i jeszcze.
Trzy pociski trafiły w cele tak szybko, że tylko jeden z trafionych zdążył coś krzyknąć, nim zwalił się zmasakrowany na pokład hangarowy. Personel Ludowej Marynarki Haven, trzymany przez żołnierzy pod lufami, padł tam wcześniej — gdy tylko usłyszał pierwsze charakterystyczne pierdnięcie garłacza.
Inny garłacz odezwał się z lewej strony Bryana, tym razem strzelając serią. Odpowiedziała mu kanonada z klasycznej broni palnej. Ignorując gwiżdżące w powietrzu rykoszety, Bryan przełączył garłacz na ogień ciągły i wygarnął długą serię do żołnierzy próbujących przepchnąć się przez drzwi prowadzące na pokład hangarowy, zmieniając ich w krwawego, wyjącego i niezdolnego do walki hamburgera.
A zaraz potem Hadley rzucił tam granat. W zamkniętej przestrzeni korytarza eksplozja przypominała trzęsienie ziemi. Nagle zapadła cisza i nikt już nie próbował tamtędy wejść.
Bryan wstał i rozejrzał się. Marlin leżał na podłodze, krwawiąc obficie ze strzaskanego przez kulę lewego ramienia, ale wokół spoczywały ciała osiemnastu martwych żołnierzy, a z pokładu podnosiło się ponad dwudziestu członków załogi.