Выбрать главу

— Ginger jest twardsza — zapewnił go Aubrey, choć wcale nie był tego pewien. — Zawsze lubiła sobie polatać w skafandrze, a była sama mniej niż pół godziny. Dobrze będzie, taki głupi wypadek jej nie załamie. Mowy nie ma.

— Wypadek?! — Tatsumi przyjrzał się mu z niedowierzaniem, po czym rozejrzał się i dodał ciszej: — To nie był żaden wypadek! Nic nie słyszałeś?!

— O czym? Porucznik Wolcott pozwoliła mi tu przyjść, jak tylko przywieźli Ginger, i cały czas tu siedzę.

— Chłopie, kapitan kazała zamknąć Coultera i Snowforth. Maglują ich bez przerwy, bo któreś uszkodziło celowo plecakowy silnik Lewis. Jeśli zaczną sypać, to będzie wiedziała kogo i za co powiesić, a zaczną, bo się wściekła. Coś mi się zdaje, że nie tylko oni mogą mieć przechlapane…

— Coulter i Snowforth? — powtórzył Aubrey, nie poznając własnego głosu.

Tatsumi przytaknął.

Wanderman wstał, pogładził delikatnie dłoń Ginger i położył ją na łóżko.

— Uważaj na nią, dobrze? — poprosił. — Chciałbym, żeby ktoś był przy niej, kiedy się ocknie.

— A ty gdzie się wybierasz? — spytał zaniepokojony Tatsumi.

— Dać komuś nauczkę — poinformował go spokojnie Aubrey.

I wyszedł bez słowa.

ROZDZIAŁ XXXIV

— Randy, do diabła, czyś ty do reszty zidiociał?! — spytał cicho Ed Illyushin, pochylając się nad stołem, by nie mógł go usłyszeć nikt inny w przestronnej, prawie pustej mesie.

— Ja? — Steilman uśmiechnął się leniwie. — Nie, a czego się czepiasz?

— Mówię o tym, co się przytrafiło Lewis, kretynie! — syknął Illyushin. — Już capnęli Coultera i Snowforth, myślisz może, że któreś nie zacznie sypać?!

Stennis przytaknął energicznie, sprawdzając nerwowo, czy ktoś nie znalazł się w zasięgu słuchu. Było to mało prawdopodobne, jako że ani Steilman, ani reszta jego kumpli nie byli popularni wśród załogi.

— Snowforth gówno wie, to i gówno powie — wyjaśnił Steilman. — A jeśli chodzi o Jacksona: to był jego pomysł.

Teoretycznie była to prawda, ale tylko teoretycznie. Coulter znalazł sposób, ale to Steilman chciał się zemścić na Lewis i zdecydował, że ogólna euforia po ostatnich zwycięstwach tworzy idealną ku temu okazję, bo wszyscy jakoś mniej się mają na baczności. Coulter był jedynie wykonawcą.

— A poza tym Jackson ma jaja, w przeciwieństwie do was, wszarze. A nawet gdyby nie miał, to nie jest w stanie nas wsypać, nie przyznając się przy okazji do próby morderstwa. Aż takim idiotą nie jest.

— Ale jeśli będą ich długo maglować, to mogą wygadać o… — zaczął Stennis i umilkł natychmiast, gdy Steilman na niego spojrzał.

— O tym, robaczku, nie rozmawiamy poza kabiną, zapomniałeś? — spytał łagodnie Steilman. — A nikt nie będzie ich o to pytał, bo nikt nic nie wie. A co do reszty: siedzą nie pierwszy raz i nie będą sypać tylko dlatego, że ktoś im w kółko zadaje te same głupie pytania i powtarza te same zasrane groźby. A jak mają ich zmusić inaczej do gadania, skoro nie mają żadnego dowodu?

— A skąd wiesz, że nie mają? — spytał nieco spokojniej Illyushin. — Jak nie mają dowodu, to dlaczego ich zamknęli? I tylko ich, nikogo więcej?!

— Cholera, aleś ty tępy! — prychnął Steilman. — Dowodem na to, że nie mają dowodów, jest to, że zamknęli ich oboje! Jakby mieli, zgarnęliby tylko Coultera. Wzięli oboje, bo razem z nami mieszkają, a o mojej pyskówce z Lewis wszyscy wiedzą, nie? Więc próbują coś z nich wycisnąć, ale jedyne, co mają, to motyw. Wystarczy, żeby oboje szli w zaparte i mogą im nagwizdać. I nam też.

— No nie wiem — bąknął niepewnie Stennis. — Mnie tam to…

I umilkł, wytrzeszczając oczy, bowiem ktoś postawił tacę z posiłkiem obok Steilmana.

Ten odwrócił głowę i wziął oddech, by zrugać intruza — i zamarł z otwartą gębą. Trwał tak dobrą sekundę, a potem zaczął czerwienieć pod ironicznym spojrzeniem Aubreya Wandermana.

— A ty tu, kurwa, czego, gówniarz?! — warknął.

Aubrey jedynie się uśmiechnął, dodając do ironii pogardę. Nie przyszło mu to całkiem łatwo, ale łatwiej niż oczekiwał.

— Pomyślałem sobie, że coś zjem — powiedział pogodnie. — Dali mi parę dni wolnego, żebym mógł posiedzieć przy rannej, więc łapię coś do jedzenia, jak mam chwilę.

Steilman zmrużył oczy. Coś tu śmierdziało i to porządnie — Wanderman był za pewny siebie i zbyt złośliwy.

W jego oczach powinien być strach, a go nie było… Było zdenerwowanie i coś jeszcze… dopiero po chwili zrozumiał, że widzi w tych oczach coś, co dotąd widywał jedynie we własnych. Ledwie dał wiarę temu, co widzi — ten smarkacz go prowokował, szukając zwady!?

— Tak? To żryj gdzie indziej, bo rzygać mi się chce, jak patrzę na twoją głupią gębę — warknął.

— Proszę bardzo, tylko uważaj, żeby mi do talerza nie wpadło, nie lubię cofek — odparł uprzejmie Aubrey, biorąc widelec.

Pogarda i lekceważenie w jego głosie natychmiast rozjuszyły Steilmana. Zacisnął dłonie w pięści i przestał zwracać uwagę na cały świat poza Wandermanem.

Stennis nadal nie mógł otrząsnąć się z zaskoczenia, natomiast Illyushin przyglądał się wszystkiemu uważnie. Był sprytniejszy od Steilmana i miał nieporównanie czystsze konto, przynajmniej oficjalnie. W dyskusjach zawsze brał stronę ostrożnego Stennisa, natomiast z charakteru niczym się od Steilmana nie różnił — teraz, widząc, na co się zanosi, uśmiechnął się z radosnym oczekiwaniem. Nie wiedział co prawda, co Wanderman planuje, ale że wyniknie z tego bójka, nie miał żadnych wątpliwości. I to poważna, bo patrząc na Steilmana miało się pewność, że jak tym razem zacznie, to szybko nie skończy. A Illyushin lubił patrzeć na czyjś ból — czyj, to było drugorzędne… Tak się obaj ze Stennisem zapatrzyli, że żaden nie zauważył, że do jadalni cicho weszli Horace Harkness i Sally MacBride.

— Słuchaj no, gówniarz, ty zdaje się naprawdę chcesz, żebym ci dokopał — Steilman był na granicy wytrzymałości.

— Skądże znowu — Aubrey powoli pogryzł, co miał w ustach, i przełknął. — Siedzę sobie spokojnie, jem co moje… tak tylko myślałem, że może chciałbyś wiedzieć, jak się czuje Ginger Lewis.

— A niby dlaczego miałoby mnie obchodzić, jak się czuje ta przemądrzała dziwka? — Steilman uśmiechnął się, widząc błysk w oczach Aubreya. — Przyczepiła się do mnie niesłusznie, co mi się cały czas zdarza. Słyszałem, że idiotka nie sprawdziła skafandra i mało jej nie zabił. Dobrze jej tak, ale co mnie to obchodzi? Tyle że po takim cwanym podoficerku człowiek by się tego nie spodziewał.

— Prawda jest troszkę inna. — Aubrey zdołał zapanować nad głosem, choć już nie tak dobrze jak dotąd. — Nic jej nie będzie. Za tydzień wyjdzie z izby chorych.

— I co z tego, do cholery?

— A to, że chciałem, żebyś wiedział, że mimo wszystko nie zdołałeś jej zabić — oznajmił Aubrey na tyle głośno, by było go wyraźnie słychać w całej sali.

Rozmowy ucichły, a głowy obecnych zwróciły się ku ich stolikowi. Większość doszła już wcześniej do tego wniosku, tylko nie odważyła się tego głośno powiedzieć. Zresztą nie sądzili, by ktokolwiek, a zwłaszcza on, się odważył.