Powieść, opisująca losy pewnego kapitana dowodzącego żaglowym okrętem wojennym (i mającego takie same jak ona inicjały!), była na tyle wciągająca, że nie miała ochoty przerywać lektury choćby dla zaspokojenia własnej ciekawości dotyczącej szczegółów. Na dodatek czuła się kompletnie usatysfakcjonowana nie tylko lekturą, co należało do prawdziwych rzadkości. Wayfarer nie był, ma się rozumieć, okrętem liniowym, ale miał całkiem spore osiągnięcia na koncie, a po prawie sześciu miesiącach działań załoga zgrała się i osiągnęła poziom najlepszy, z jakimi Honor miała do czynienia. Nowicjusze wdrożyli się do służby i okrzepli, ucząc się samodzielności, męty siedziały w zamknięciu albo też zachowywały się tak grzecznie, że w zasadzie nie należało ich już określać tym mianem. Doświadczeni zaś technicy i podoficerowie stopniowo i spokojnie przekazywali wiedzę i umiejętności nowym. Poziom wyszkolenia i wyniki wyraźnie wzrosły, a miała podstawy sądzić, że na pozostałych okrętach Grupy Wydzielonej 1037 jest co najmniej równie dobrze, jeżeli nie lepiej. No a ona była z powrotem w czynnej służbie.
Nawet okoliczności powrotu do Royal Manticoran Navy chwilowo nie denerwowały. Zresztą większą przyjemność sprawiało jej dowodzenie okrętem niż eskadrą liniową — i nie chodziło bynajmniej o przynależność państwową. Była urodzonym kapitanem, pierwszą po Bogu na pokładzie swojego okrętu. Było to jedno z tych stanowisk, na których człowiek jest bardzo samotny, najsamotniejsze zajęcie we wszechświecie, ale dla niej to była idealna praca i wyzwanie. I żałowała, że już wkrótce będzie musiała z niej zrezygnować.
Ostatnio sporo o tym myślała. Była kapitanem z listy o dziewięcioletnim prawie starszeństwie i nawet jeśli opozycja zdoła zablokować jej wcześniejszy awans za zasługi, to za cztery lata sama wysługa lat spowoduje awans na komodora. Prawdopodobnie zresztą nastąpi to szybciej, gdyż trwała wojna, a wojny zawsze przyspieszały awanse. Zresztą z tego, co mówił White Haven, wynikało jednoznacznie, że już niedługo znacznie szybciej zacznie pełnić obowiązki komodora — a chodziło o rodzaj zajęcia, nie o oficjalny stopień.
Kiedy to nastąpi, dowodzenie własnym okrętem będzie należało do przeszłości. I po części czekała na to z niecierpliwością, gdyż będzie to stanowiło nowy rodzaj wyzwania, po części zaś czuła żal. Tym razem nie miała wątpliwości, czy podoła nowej roli — wiedziała, że tak, bo już to udowodniła. Była w stanie dowodzić nie tylko eskadrą, ale całym Zespołem Wydzielonym, samodzielnie toczyć i wygrywać bitwy. Co prawda, jak dotąd jej umiejętności strategiczne nie zostały w praktyce sprawdzone, ale z taktyczną stroną problemu na pewno sobie poradzi.
Mimo tej całej satysfakcji i świadomości, że jeśli nie osiągnie stopnia flagowego, nie będzie miała większego wpływu na przebieg tej wojny, myśl, że już nie założy białego beretu dowódcy okrętu, nie była miła. I nic tego nie zmieniało. Nawet wiedza, że miała wyjątkowe szczęście, dowodząc aż tyloma okrętami, z których dwa odbierała prosto ze stoczni. Wiedziała, że zawsze będzie pragnęła dowodzić jeszcze jednym…
Uśmiechnęła się i upiła łyk wina, zastanawiając się, dlaczego ta świadomość nie bolała bardziej i dlaczego miała słodko-gorzki smak. Pomyślała, że może jest bardziej ambitna, niż dotąd podejrzewała…
Uśmiechnęła się szerzej, spoglądając na pochrapującą futrzaną kulę leżącą na sąsiednim fotelu. Nimitz w tej kwestii nie miał najmniejszych wątpliwości. Rozumiał jej stosunek do dowodzenia okrętem, ale był też przekonany, że poradzi sobie z każdym zadaniem… i wcale nie ukrywał, że według niego już dawno zasłużyła na to, by dowodzić całą Królewską Marynarką.
Cóż, to była kwestia przyszłości, a życie wielokrotnie już pokazało, że toczy się według własnych zasad, niezależnie od tego, jak ludzie staraliby się sterować własnym losem. Teraz miała chwilę dla siebie i spędzała ją z dobrym winem i jeszcze lepszą powieścią autorstwa naprawdę doskonałego pisarza dwojga imion — Cecila Scotta Forestera.
Przełożyła następną kartkę na ekran, gdy rozległ się sygnał oznajmujący, że ktoś chce wejść. Nim odłożyła czytnik, w kabinie bezszelestnie pojawił się MacGuiness, podszedł do jej biurka i wcisnął klawisz interkomu.
— Tak? — spytał.
— Pierwszy mechanik do Patronki — rozległ się w głośniku głos Eddy’ego Howarda i Mac spojrzał na nią, unosząc pytająco brew.
— Harry? — zdziwiła się Honor, spoglądając odruchowo na chronometr.
Było dość późno. Dziwne, że Tschu po prostu się z nią nie połączył. Skoro tego nie zrobił, miał widocznie powody, toteż skinęła potwierdzająco głową i MacGuiness zwolnił blokadę zamka.
Tschu wszedł jak zwykle z treecatem Samantha na ramieniu. Tym razem jednak wyglądała na niezwykle z siebie zadowoloną. Nimitz prychnął i obudził się, po czym przeciągnął się z leniwym ziewnięciem, które niespodziewanie urwało się w połowie. Przekrzywił łeb, przyjrzał się uważnie Samancie i Honor ponownie zaskoczyła głęboka fala skomplikowanych emocji, jakie poczuła. Trudno jej było się w nich rozeznać, gdyż były mocno wymieszane, ale najsilniejszym bezwzględnie była radość.
— Przepraszam, że przeszkadzam, skipper — zaczął nieśmiało Tschu — ale jest coś, o czym powinna pani wiedzieć.
— Tak? — Honor odłożyła czytnik.
A Samantha zeskoczyła z ramienia Tschu, przemaszerowała do fotela, na którym siedział Nimitz, wskoczyła nań i usiadła tak, by ich ciała się dotykały. Nimitz zaś objął ją ogonem w dziwnie opiekuńczym geście i potarł policzkiem o czubek jej łba, mrucząc przy tym nisko i basowo.
— Tak, ma’am. — Tschu zaczerwienił się. — Obawiam się, że będę musiał wystąpić o urlop macierzyński.
Honor spojrzała nań osłupiała i nagle podejrzliwie zmrużyła oczy.
— Zgadza się, ma’am — potwierdził. — Sam jest w ciąży. Honor siadła prosto i z wrażenia zamarła na moment z otwartymi ustami. A potem natychmiast odwróciła się ku treecatom. Nimitz odpowiedział jej całkowicie pewnym i dumnym uśmiechem, a radość przytłumiła jego pozostałe uczucia. Przyglądała się mu przez kilkanaście sekund, nim w końcu potrząsnęła głową, zaczynając się uśmiechać.
Nimitz ojcem!
Samo połączenie tych słów brzmiało niewiarygodnie, bo jakoś nigdy nie wierzyła, by było to możliwe, i to nawet wiedząc, ile czasu spędzał z Samanthą. Rozważała, ma się rozumieć, taką możliwość, ale były to rozważania czysto teoretyczne. Byli razem i tylko we dwoje (nie licząc krótkiego czasu spędzonego z Paulem) tak długo, że traktowała to podświadomie jako stan normalny i niezmienny. W głębi duszy była przekonana, że zawsze będą tylko we dwoje.
— Cóż… — przyznała, odzyskując dar mowy — to rzeczywiście niespodzianka, Harry. Jak sądzę, jesteś tego zupełnie pewien?
— Sam jest, a mnie to wystarczy. — Tschu też się uśmiechnął. — Treecaty w takich sprawach się nie mylą.
— Zgadza się. — Honor spojrzała na MacGuinessa, który jeszcze nie zdołał wyjść z szoku, ale i tak uśmiechał się szeroko. — Myślę, że potrzebujemy jeszcze jednego kieliszka, Mac. A raczej dwóch: w końcu masz zostać wujkiem. No i sądzę, że w tych warunkach wskazane byłoby trochę selera.
— Naturalnie, ma’am! — polecenie wybiło MacGuinessa z oszołomienia i jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
Kiedy zniknął w kuchni, Honor skupiła uwagę na Tschu.