— Nie zaryzykuję użycia Artemis — oznajmiła twardo Fuchien. — Po pierwsze, ten krążownik może mieć jedynie chwilowe problemy z napędem i może być słabiej uszkodzony, niż sądzimy. W ten sposób wlecielibyśmy mu prosto pod lufy i zniweczyli wszystko, co próbowała osiągnąć lady Harrington. Po drugie, lot trwałby całe godziny, a każda minuta włączonego napędu zwiększa szansę, że dostrzeże nas inny okręt Ludowej Marynarki, który pojawi się w pobliżu.
— Rozumiem — zgodził się Hauptman. — Ale nie możemy ich tak po prostu tam zostawić.
— Nie mamy wyboru! — warknęła Fuchien, irracjonalnie zła na Hauptmana za to, że zmusił ją, by to powiedziała, choć wiedziała, że jest to prawda. — I może pan sobie być właścicielem tego statku, ale ja jestem jego kapitanem i oświadczam, że tam nie polecimy!
— Proszę, kapitan Fuchien — tym razem wszyscy wybałuszyli oczy, słysząc rzeczywiście proszący ton Hauptmana. — Nie zamierzam pani do niczego zmuszać, ale przecież musi istnieć jakieś inne wyjście… musi być coś, co możemy zrobić!
Fuchien zamknęła usta i jedynie potrząsnęła głową. Hauptmanowi opadły ręce. Dosłownie widać było, jak zapada się w sobie, zaś wyraz jego oczu Harold Sukowski odczuł niczym fizyczny cios. Zrozumiał, że Klaus musi coś zrobić. Był arogancki i samolubny, ale wiedział, co to takiego odpowiedzialność, a lady Harrington dobitnie mu pokazała, jak wypełnia się swoje obowiązki aż do końca. Nie wspominając już o tym, że zrobił z siebie wszarza i durnia w oczach córki. Z drugiej jednak strony Sukowski doskonale rozumiał i w pełni zgadzał się z Maggie Fuchien — nie mogli ryzykować Artemis, niezależnie od tego, jak bardzo chcieliby pomóc tym, którzy przeżyli.
Nagle coś mu przyszło do głowy i choć słyszał, że Klaus i Maggie dalej rozmawiają, nie zwracał już na to uwagi, zajęty wytężoną pracą koncepcyjną.
— Przykro mi, panie Hauptman — powiedziała Fuchien znacznie łagodniej. — Naprawdę jest mi przykro, ale nic nie możemy zrobić.
— Może możemy — wymamrotał Sukowski i wszyscy obecni wbili w niego wzrok. — Nie możemy oczywiście ryzykować użycia Artemis do poszukiwań, ale może istnieć inny sposób…
— Widzę krążownik, skipper — zameldował Scotty Tremaine.
Obaj z Harknessem wzięli pinasę, by sprawdzić wizualnie stan kadłuba. Wystarczyło im jedno spojrzenie, by wiedzieli, że Wayfarer jest skończony. Kadłub był bardziej dziurawy od sita, a na dodatek powyginany, a pierścienie napędu roztrzaskane. Co oznaczało, że nikt z nich nie przeżyje.
Korzystając z okazji, Honor posłała ich na poszukiwania przeciwnika, licząc, że może odniósł mniejsze uszkodzenia. Gdyby tak było, wspólnym wysiłkiem tych, którzy ocaleli z obu załóg, być może dałoby się go naprawić na tyle, by dolecieć do jakiegokolwiek portu. W tej sytuacji nawet obóz jeniecki w Ludowej Republice wydawał się miłą perspektywą.
Teraz słuchała, jak Scotty opisuje stan krążownika liniowego i traciła resztki nadziei. Znajdowała się w jednej z jadalni załogi, która jakimś cudem pozostała hermetyczna, dzięki czemu mogła zdjąć hełm podobnie jak wszyscy obecni. A zebrali się tu wszyscy, którzy nie wchodzili w skład ekip poszukiwawczych zorganizowanych przez MacBride, nie byli ranni i nie znajdowali się w drugiej maszynowni lub kontroli uszkodzeń. Było ich tak niewielu, że pomieszczenie w sumie niezbyt duże nie wydawało się wcale zatłoczone.
— Rozumiem — powiedziała, gdy Scotty skończył. — Bez dziobu nigdzie nie poleci i naprawiać też nie ma co. Ponieważ dryfujemy coraz dalej od siebie, spróbuj skontaktować się z kimś na pokładzie. Wygląda na to, że ich okręt jest w jeszcze gorszym stanie niż nasz, więc zaproponuj, że przewieziesz ich tutaj. Powiedz, że potem będziemy się zastanawiali, kto jest czyim jeńcem.
— Aye, aye, ma’am — potwierdził Scotty i rozłączył się.
— Czy to rozsądne, ma’am? — Cardones spytał tak cicho, by nikt inny tego nie usłyszał. — Jedziemy na ograniczonych zapasach tlenu i wody, grawitacja ledwie działa, a naprawa systemu podtrzymywania życia wymaga olbrzymiego nakładu pracy i nie wiadomo, co z nami będzie.
— Nie mogło ich zostać wielu, Rafe — odparła równie cicho. — Mogą mieć do dyspozycji tylko zapasy skafandrów… a może pomogą nam naprawić nasz system. To, prawdę mówiąc, nasza jedyna nadzieja w połączeniu z tym, że któryś z pozostałych okrętów Ludowej Republiki orientuje się, gdzie jesteśmy, i zacznie szukać towarzysza. Oni mogą nie mieć nawet tej nadziei i po prostu czekają na śmierć. Musimy dać im szansę: tak po prostu nakazuje zwykła ludzka uczciwość.
Cardones pokiwał głową i bez słowa wrócił do swoich obowiązków, a Honor dała znak podoficerowi, z którym rozmawiała, gdy Tremaine się z nią połączył.
— A więc tak, Haverey — podjęła przerwany wątek, ledwie wezwany podszedł. — Gdy skończycie zatykać wyciek w siedemset siedemnaście, chcę, żebyście przywrócili tam normalne ciśnienie. Komandor Ryder musi rozładować izbę chorych, a to najlepsze miejsce do umieszczenia nadmiaru rannych. Gdy tylko atmosfera wróci do normy, poinformuj bosmanmat Lewis, że może zorganizować transport rannych. A gdy się uporacie z siedemset siedemnaście, sprawdźcie…
Kontynuowała wydawanie poleceń pewnym tonem, jak przystało kapitanowi, i zastanawiała się równocześnie, jak długo jeszcze zdoła go utrzymać.
Stephen Holtz wszedł za porucznikiem Królewskiej Marynarki do mesy. Twarz miał ściągniętą, a w oczach szok — jeszcze nie doszedł do siebie po masakrze okrętu i załogi, a straty, które poniósł, były większe tak obiektywnie, jak i subiektywnie. Jego załoga liczyła dwa tysiące dwieście osób. Przeżyło z nich czterdzieści sześć — wszystkich zdołała zabrać jedna pinasa.
Pilotujący ją porucznik Tremaine zaprosił go do zajęcia miejsca drugiego pilota, skąd miał doskonały widok zarówno na wrak własnego okrętu, jak i na zbliżający się wrak krążownika pomocniczego. Widok ten sprawił Holtzowi ponurą satysfakcję — zniszczył przeciwnika równie dokładnie, jak ten zniszczył Achmeda. Wiedział, że było to głupie, lecz nic na to nie mógł poradzić. Ci ludzie byli wrogami, ale równocześnie uratowali jego i rozbitków z jego załogi od nieuchronnej i to dość szybkiej śmierci na zupełnie pozbawionym powietrza i energii wraku ich własnego okrętu. Poza tym zniszczyli jego krążownik tylko dlatego, że wykonywali swój obowiązek — podobnie zresztą jak on i jego załoga. I to doprowadziło ich wszystkich praktycznie do śmierci…
Ponure rozmyślania przerwał mu widok wysokiej kobiety w skafandrze z dystynkcjami kapitana, o ciemnych oczach migdałowego kształtu, w których widać było ten sam żal i świadomość straty. Skinął jej głową, uznając, że oficjalne oddanie honorów byłoby nie na miejscu.
— Stephen Holtz, dowódca krążownika liniowego Ludowej Marynarki Achmed — przedstawił się ochrypłem głosem.
— Honor Harrington, kapitan krążownika pomocniczego HMS Wayfarer, a raczej tego, co z niego zostało — odparła.
Holtz prawie wytrzeszczył oczy: a więc to była Honor Harrington! Przynajmniej raz musiał przyznać, że analizy wywiadu nie kłamały — była rzeczywiście tak dobra i tak niebezpieczna, jak głosiły. Pomyślał z pewną dozą autoironii, że udało mu się coś, czego dotąd nie dokonał żaden oficer Ludowej Marynarki — sprawił, że Harrington nie zdoła zniszczyć już żadnego okrętu należącego do tejże marynarki…