Выбрать главу
* * *

— No proszę, widzę, że się w końcu pozbierałeś.

Aubrey Wanderman obrócił się czym prędzej, słysząc nowy głos i syknął, gdy jego żebra zaprotestowały przeciwko tego typu ekscesowi. W otwartych drzwiach stał bosmanmat z oznaką artylerzysty na kołnierzu. Był masywnie zbudowany i wyglądał na mocno poobijanego, ale wcale nie zużytego. Był wyższy od niego o dobre pięć centymetrów i wyglądał na takiego, z którym lepiej nie zadzierać, choć nie roztaczał wokół siebie atmosfery strachu jak Steilman. Aubrey znał go z widzenia, ale nie miał pojęcia, kto to taki ani dlaczego zjawił się w izbie chorych.

— Eee… tak, panie bosmanmacie… — zaczął niepewnie.

— Harkness — podpowiedział gość, stukając w naszywkę na lewej piersi kombinezonu. — Jestem w kontroli lotów.

— Aha — mruknął Aubrey, nie kryjąc, że nic nie rozumie.

Nie znał nikogo z kontroli, ale znał nazwisko Harknessa. Jego reputacja była legendarna i znali ją wszyscy na okręcie, choć wieść niosła, że ostatnio się zreformował, przynajmniej jeśli chodzi o stosunek do Marines. Tym bardziej nie rozumiał, dlaczego ktoś taki jak Harkness przyszedł do niego w odwiedziny.

— Ano — Harkness usiadł na sąsiednim łóżku i uśmiechnął się radośnie. — Słyszałem, że miałeś drobny wypadek.

Aubrey poczuł znajomy chłód na plecach. Teraz już wiedział, po co Harkness się zjawił, i miał się na baczności.

— Miałem — przyznał odwracając głowę. — Upadłem.

— Łżesz — skomentował rzeczowo Harkness.

Właściwie powiedział to nawet z rozbawieniem i Aubrey poczuł, że się rumieni. W końcu to, co mu się przytrafiło, na pewno nie było zabawne. Spojrzał bykiem na podoficera, który odpowiedział mu leniwym i pewnym siebie grymasem hexapumy czy kodiaka maxa. Aubrey poczerwieniał jeszcze bardziej. Harkness zaś pozwolił, by cisza stała się wymowna, i wyciągnął się, opierając na zgiętych łokciach.

— Posłuchaj, chłopcze — jakoś to „chłopcze” w jego ustach zabrzmiało naturalnie. — Ja wiem, że łżesz, ty wiesz, że łżesz, bosman wie, że łżesz, nawet skipper wie, że łżesz. Łżesz, bo się boisz o swoją dupę, zgadza się?

Spojrzał mu w oczy z tym samym leniwym wyzwaniem, a kiedy nie doczekał się żadnej reakcji, pokiwał głową i ciągnął spokojnie:

— Boisz się. I Tatsumi też. Prawdę mówiąc, mogę was zrozumieć: Steilman to kawał sukinsyna. Tylko tak z ciekawości: nie spodziewasz się chyba, że to się tak skończy, co?

Aubrey poczuł na plecach coś znacznie zimniejszego niż poprzednim razem, słysząc nazwisko Steilmana. Nikomu nie powiedział i był pewien, że Tatsumi też tego nie zrobił, a Harkness jakoś poznał prawdę. A jeżeli on ją poznał i powie o tym bosman czy pierwszemu, Steilman nigdy nie uwierzy, że to nie on, Aubrey, był źródłem informacji.

— Ja… — zaczął i umilkł, spoglądając bezradnie na Harknessa.

— Może coś wyjaśnijmy — w glosie podoficera pojawiła się nutka współczucia. — Nie jestem tu po to, by wyciągać z ciebie nazwiska, i nie zamierzam lecieć z tym co mi powiesz do Thomasa czy MacBride. Uważam, że powinieneś im powiedzieć, że Steilman cię stłukł i że boisz się jego i jego kumpli, ale to twoja decyzja. I nikt jej za ciebie nie podejmie, choć radziłbym ci poważnie się zastanowić, co powiesz kapitan Harrington, kiedy cię zapyta, jak to naprawdę było. Możesz mi wierzyć, że kiedy ona pyta, oczekuje prawdziwych odpowiedzi, i naprawdę nie chciałbyś być tym, który ją wkurzy.

Aubrey, słysząc to, przełknął głośno ślinę, a Harkness wyszczerzył się radośnie.

— Ale to też twoja decyzja i nie mam zamiaru mówić ci, co masz zrobić — dodał równie wesołym tonem. — Ja tu jestem, chłopcze, z bardziej praktycznego powodu.

— Praktycznego? — zapytał niepewnie kompletnie już ogłupiony Aubrey.

— Przecież mówię. Mnie, widzisz, nie obchodzi, co ty powiesz, mnie ciekawi, co ty zrobisz z tą sprawą.

— Zrobię? — Aubrey opadł na łóżko, odruchowo przyciskając dłoń do żeber i oblizał wargi.

Przyspieszone gojenie odnosiło wyraźny skutek, ale usta miał nadal opuchnięte, a żebra go ciągle bolały, choć nie tak, jak choćby poprzedniego dnia.

— Nie bardzo rozumiem o co panu chodzi, bosmanmacie Harkness — powiedział słabo.

— Uważam, że Steilman cię stłukł i zapowiedział, że jak powiesz, że to on, to albo on osobiście, albo jego kumple dopiero ci dokopią — podsumował spokojnie Harkness. — Twój kłopot polega na tym, że jeśli go posłuchasz i nie wymyślisz jakiegoś sposobu, by sobie z nim poradzić, to w końcu i tak cię dopadnie. Ten typ tak ma; gnojki typu Steilmana lubią zadawać ból i siać strach. To ich rajcuje, możesz mi wierzyć, bo spotkałem paru takich. Ciekawi mnie, jak chcesz sobie z nim poradzić następnym razem.

— Ja… — Aubreyowi ponownie zabrakło słów.

Harkness pokiwał głową na poły z politowaniem, na poły z satysfakcją.

— Tak właśnie sądziłem — ocenił. — O tym nie pomyślałeś, co?

Aubrey potrząsnął głową, nawet nie zdając sobie sprawy, że właśnie przyznał, iż o nic się nie potknął. Jak też to, że Steilman go pobił. Wpatrywał się za to w Harknessa tak, że ten aż westchnął.

— Wanderman, dobry z ciebie chłopak, ale taki żółtodziób, że cię z kurczakiem można pomylić! Masz dwie możliwości: albo pójdziesz do bosman i powiesz jej wszystko, albo ze Steilmanem musisz sobie poradzić sam. Bo jeśli nie, to on poradzi sobie z tobą, czyli dokończy to, co zaczął, jak tylko uzna, że może to bezpiecznie zrobić. To co wybierasz?

— Ja… — Aubrey opuścił wzrok i wykrztusił: — Nie mogę iść do bosman MacBride. Tu nie chodzi tylko o mnie i Steilmana… on ma kolegów… i ja też. Jeśli go wydam, nie mam pewności, czy któryś z nich nie dobierze się do mnie czy Gin… do moich przyjaciół.

— Uważam, że popełniasz błąd, ale to twój błąd, a ja nie jestem twoją mamusią. — Harkness wzruszył ramionami. — A więc pozostaje ci tylko jedno. Potrafisz go pokonać w walce? Nie musi być uczciwa, ale na pewno będzie poważna.

— Nie — przyznał Aubrey uczciwie, choć było mu niezmiernie wstyd. — Nigdy w życiu z nikim nie walczyłem. Nawet nie wiem, czy mam odwagę spróbować walczyć następnym razem, ale nawet jeśli tak, to na pewno nie wygram, bo nie umiem się bić.

— Odwagę? — Harkness roześmiał się cicho. — Chłopcze, masz jej więcej niż Steilman! Nie wytrzeszczaj na mnie ocząt, bo to prawda. Boisz się go jak cholera, ale jakoś nie trzęsiesz się ze strachu i nie poddałeś się panice, bo gdyby tak było, ledwie dotarłbyś tutaj, chciałbyś się widzieć z bosman MacBride. Twoim problemem jest to, że masz za dużo odwagi, żeby spanikować, i za mało rozumu, by zdać sobie sprawę, że to nie koniec. Zastanów się przez chwilę nad tym, kogo Steilman wybrał na przeciwnika. Jest z dwa razy od ciebie cięższy, grubo ponad dwa razy starszy i ma dziesięć razy tyle doświadczenia co ty. A postawił się bosman? Zadarł ze mną? Albo skoczył do oczu Brusowi Maxwellowi? Nie. Uwziął się na dzieciaka, który według niego powinien być łatwym celem, a i tak fizycznie zaatakował cię dopiero, gdy miał pewność, że jesteście sami. Jak ci się wydaje, ile odwagi do tego potrzeba?