— I bardzo dobrze. Chodź!
Aubreyowi przemknęło przez myśl, by powiedzieć mu, że zmienił zdanie, ale myśl ta zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, gdyż z zaskoczeniem stwierdził, że zależy mu na utrzymaniu szacunku Harknessa. Zdawał sobie sprawę, że to duma, i miał świadomość, że wielu ludzi od zarania dziejów solidnie oberwało, kierując się dumą, ale nie odezwał się.
A potem głupie myśli w ogóle wywietrzały mu z głowy, gdyż Harkness wskazał na olbrzyma w wypłowiałym dresie. Czarnooki gigant o kruczoczarnych włosach i gęstych brwiach prawie zrośniętych u nasady nosa miał ponad dwa metry wzrostu, niewiarygodnie szerokie bary i ręce zakończone porośniętymi krótkim włosem łapskami. A poruszał się z leniwą gracją drapieżnika.
— Harkness — podobnie jak u bosmana, tak i u olbrzyma wymowa rodem z Gryphona była rozpoznawalna nawet dla głuchego.
Głos miał głębszy niż bosmanmat, za to prawie łagodny jakby niezwykle rzadko musiał go unosić. Aubrey się temu nie dziwił.
— Gunny, to jest właśnie Wanderman — przedstawił Aubreya Harkness. — Ma mały problem.
— Tak, słyszałem — olbrzym obejrzał Aubreya uważnie, a ten odruchowo stanął prosto i wyprężył pierś: dopiero później dotarło doń, przed kim stoi.
W Royal Manticoran Marine Corps istniał już od dawna stopień gunnery sergeant, ale tradycyjnie mianem „Gunny” określano najstarszego rangą sierżanta wchodzącego w skład kontyngentu Marines na każdym okręcie. Oznaczało to, iż olbrzym to sierżant major batalionu pokładowego Wayfarer Lewis Hallowell. Czyli odpowiednik bosmana wśród Marines.
— Spocznij, Wanderman — zadudnił Hallowell i uśmiechnął się niespodziewanie.
Ku zaskoczeniu Aubreya jego poważna i niemłoda twarz zmieniła się w oblicze psotnego łobuziaka. Aubrey odprężył się i omal się nie uśmiechnął.
— Tak już lepiej — ocenił Hallowell. — Jesteś wśród przyjaciół i to mimo tego, że przyprowadził cię ten nic nie wart obibok i łajza z marynarki.
Aubrey wytrzeszczył oczy, a Harkness jedynie się uśmiechnął. Sierżant major prychnął i wskazał stertę mat leżących pod jedną ze ścian. Aubrey usiadł na nich posłusznie, Hallowell zaś klapnął na podłogę, założył stopę prawej nogi na kolano lewej i odwrotnie, po czym odezwał się energiczniej.
— Dobrze, Wanderman, chcę, żebyś mi odpowiedział tylko na jedno pytanie: jak poważnie do tego podchodzisz?… Nie patrz na bosmanmata, bo nie on ma odpowiadać. Pytam, jak ty to traktujesz?
— Nie… nie jestem pewien, o co panu chodzi, s… Gunny.
— To nie takie trudne, więc skup się. Harkness powiedział mi, o co chodzi. Znam takie typki jak Steilman i wiem, w jakim gównie siedzisz po uszy. Chcę wiedzieć, czy rzeczywiście chcesz się z niego wygrzebać, bo będzie cię to kosztowało sporo pracy i nie będzie łatwe. Spędzisz tu sporo czasu, zmęczysz się, poobijasz, a będą takie chwile, że będziesz się zastanawiał, czy przypadkiem my dwaj nie jesteśmy gorsi od Steilmana. Jeśli zamierzasz się poddać, chcę to wiedzieć teraz. Jeśli mi nie powiesz, że się wycofujesz, to lepiej dotrzymaj słowa.
Aubrey z trudem przełknął ślinę, rozumiejąc, że nadszedł czas podjęcia decyzji. Nadal był przerażony i prawie pewien, że cały pomysł psu na budę się zda, ale z drugiej strony był tu, choć nikt go do tego nie zmuszał. Miał jednak świadomość, że jeśli teraz powie, że nie zrezygnuje, to duma zmusi go do dotrzymania słowa. To wszystko przemknęło mu przez myśl i pozostało tylko jedno — że tak naprawdę chce spróbować. I w końcu powoli, ale jednak przez strach zaczął przebijać gniew. Wziął głęboki oddech, spojrzał w oczy Hallowella i powiedział zaskoczony pewnością własnego głosu:
— Chcę, Gunny. Poważnie.
— Dobrze! — Hallowell pochylił się i klepnął go w ramię tak silnie, że Aubrey omal nie fiknął kozła. — Będą chwile, kiedy będziesz szczerze żałował tej decyzji, ale jak z tobą skończymy, nie będziesz się musiał więcej martwić żadnym Steilmanem.
Aubrey uśmiechnął się niepewnie, Hallowell zaś rozsiadł się wygodniej i oznajmił:
— Zaczniemy od części teoretycznej, żebyś potem nie miał kłopotów ze zrozumieniem. Otóż Harkness i ja mamy nieco odmienne style: ja wolę sztukę i umiejętności, on brutalną siłę i kopa w jaja. Nie oburzaj mi się tu, łajzo, bo to prawda. Zawsze waliłeś tam, gdzie boli. Oba sposoby są skuteczne, a to z prostego powodu: nie istnieje coś takiego jak niebezpieczne narzędzie ani niebezpieczna sztuka walki, to bzdury i mydlenie oczu. Istnieją tylko niebezpieczni ludzie. Jeśli nie jesteś niebezpieczny, nie ma znaczenia, w co jesteś uzbrojony i jak dobrze wyszkolony. Wbij to sobie do głowy, bo tego jednego nikt cię nie nauczy. Możemy ci mówić, pokazywać, opowiadać historie, aż nam oddechu zabraknie, ale jak długo tego nie zrozumiesz, tak długo będzie to tylko puste gadanie. Rozumiesz?
Aubrey oblizał wargi i przytaknął bez słowa.
— Teraz do rzeczy — oznajmił sierżant-major — wiem, czego nauczyli cię na kursie podstawowym. I na tym zaczniemy bazować. Nie sądzę, byśmy mieli czas nauczyć cię zupełnie nowych ruchów, a podejrzewam, że znanych nie ćwiczyłeś od chwili ukończenia kursu, więc zaczniemy od prywatnego treningu przypominającego. Później będziesz tu spędzał codziennie po trzy godziny, ćwicząc z którymś z nas, albo i obydwoma. Po tygodniu możemy zacząć ćwiczenia z kapral Slattery: jest zbliżona do ciebie wagą i wzrostem. Nauczymy cię głównie, jak naprawdę wykorzystać, to co już znasz, dodając szybkość, determinację i siłę. Naturalnie jeśli ci się to spodoba, możemy potem nauczyć cię znacznie więcej, ale teraz proponuję, byśmy skoncentrowali się na tym, jak doprowadzić do tego, byś skopał dupę Steilmanowi. Co ty na to?
Aubrey ponownie przytaknął, ze zdziwieniem stwierdzając, że jakaś część jego osoby zaczyna wierzyć, że jest to możliwe. Tak Harkness, jak Hallowell byli o tym przekonani, a nie ulegało kwestii, że obaj byli w stanie znacznie lepiej ocenić to niż on sam. Była to zaskakująco miła świadomość, toteż zdołał nawet — słabo bo słabo, ale jednak — odwzajemnić uśmiech Hallowella.
— Pięknie! W takim razie zaczynamy od rozgrzewki — sierżant-major uśmiechnął się złośliwie. — Na pewno będziesz jej potrzebował, możesz mi wierzyć.
Honor przyglądała się z uwagą głównemu ekranowi taktycznemu, analizując opcje, których w sumie nie było aż tak wiele. W końcu dowiedziała się tego, czego potrzebowała: udowodniła samej sobie, że miała rację, toteż nadszedł czas działania.
Wayfarer spędził dziesięć dni na orbicie jedynej zamieszkanej planety w systemie Walther, a zręczność, z jaką gubernator Hagen mnożył papierki wymagane, by dobrać się piratom do skóry, wzbudziłaby podziw niejednego urzędasa Królestwa. Ważniejsze było natomiast, że potwierdziły się jej podejrzenia — Hagen robił co mógł, by odwlec ich „proces” do czasu, aż Wayfarer nie zniknie w nadprzestrzeni, i oczywiste było, dlaczego tak postępował. Wówczas mógł bez problemów zmienić sąd w farsę, dać piratom lekkie wyroki, prawdopodobnie w zawieszeniu, a jeśli był głupszy niż sądziła, to w ogóle puścić ich wolno z powodu niedopełnienia jakichś formalnych wymogów czy też niewystarczającego materiału dowodowego, który zawsze wszak mógł zaginąć. Był na tyle cwany, by nie próbować tego w obecności Honor, gdyż tak jej podkomendni, jak i zapisy pokładowe mogły bez trudu te luki uzupełnić, a wiedział, że czas działa na jego korzyść, bo każdy dzień spędzony na orbicie przez krążownik pomocniczy był dniem bezczynności w polowaniu na piratów.
Honor podejrzewała, że tak właśnie będzie, od chwili przekazania mu więźniów, ale i tak miała coraz większą ochotę go zastrzelić. Hipokryzja i obłuda zawsze mierziły ją bardziej od złodziejstwa — złodzieje byli choć na swój sposób uczciwi. Cóż, piratów ostrzegła i miała zamiar dotrzymać słowa. O tym naturalnie nie było mowy w raportach, które zostawiła u konsula Królestwa Manticore. Zawierały natomiast pełną identyfikację każdego z nich, a przekazane miały zostać wszystkim okrętom jej Grupy Wydzielonej, gdy tylko zjawią się na orbicie. Jeśli uważali, że tylko jeden krążownik pomocniczy i jego kapitan gotowi są podjąć skuteczniejsze od prawnych środki, to czekała ich przykra niespodzianka. A pana gubernatora czekały dalsze niespodzianki. Przyszłość Hagena dosłownie zależała od niego samego. Powinien się zorientować, że Honor nie żartuje, i choć mógł ją uważać za idiotkę, która dała się oszukać „konieczności zachowania form prawnych” i innym jego wykrętom, to strata pełnych dziesięciu dni winna mu uzmysłowić, że łatwo jej się nie pozbędzie. Albo przybycie następnego jej okrętu otworzy mu oczy i skłoni do poważnych zmian w podejściu do piratów.