Выбрать главу
* * *

Aubrey Wanderman jęknął, gdy jego twarz kolejny raz zderzyła się z matą. Leżał przez chwilę bez ruchu, łapiąc powietrze, nim zebrał się na czworaki i potrząsnął ostrożnie głową. Ponieważ wszystkie elementy jego ciała wydawały się być nadal na swoim miejscu, przyklęknął i spojrzał na Hallowella.

— Już ci lepiej idzie — poinformował go ten radośnie.

Aubrey otarł rękawem czoło i nie odpowiedział. Bolały go chyba wszystkie kości i ścięgna, a siniaki miał w miejscach, w których nigdy by nie podejrzewał, że mogą wystąpić, ale wiedział, że Hallowell mówił prawdę. Kombinacja, której właśnie spróbował, prawie przebiła się przez obronę sierżanta-majora i podejrzewał, że twarde lądowanie zawdzięczał temu, iż Hallowell musiał włożyć więcej energii w szybszy niż się spodziewał rzut, by uniknąć trafienia.

Usiadł, nadal jeszcze ciężko oddychając, ale Hallowell pokręcił głową i oświadczył:

— Pięć minut przerwy.

Aubrey z ulgą wyciągnął się na macie, a podoficer siadł obok w swej ulubionej pozycji, czyli ze stopami na kolanach. Aubrey z lekką i znajomą radością zauważył, że nawet się nie spocił. Wpatrując się w sufit, słuchał odgłosów toczących się wokół ćwiczeń. Dopóki nie zaczął regularnie przychodzić na tę salę gimnastyczną, nie zdawał sobie sprawy, jak dalece odrębną od załogi społeczność stanowią Marines. Naturalnie wiedział o odwiecznej rywalizacji między „byczymi karkami”, a „łazikami pokładowymi”, ale był zbyt zaabsorbowany wpierw służbą, a potem własnymi problemami, by zorientować się, że załoga okrętu tak naprawdę składa się z całego łańcucha unikalnych społeczności. Każdy znał tych, z którymi pracował, i choć miał przyjaciół w innych sekcjach, mieli oni własne zmartwienia. W większości przypadków łączyło go z nimi mniej nawet niż z tymi, których nie lubił, ale którzy należeli do jego niszy organizacyjnej. A jeszcze większa była różnica między załogą a Marines. Marines obsadzali część stanowisk, gdy ogłaszano alarm bojowy, głównie związanych z uzbrojeniem, ale mieli własny rejon okrętu, w którym usytuowane były ich kabiny, mesy czy sale gimnastyczne. Mieli własnych oficerów, podoficerów, tradycje i ceremoniał, który dla wszystkich innych na okręcie nie miał zbyt wiele sensu, a co ważniejsze, byli jak najbardziej zadowoleni z tego stanu rzeczy i nie zamierzali go zmieniać.

Tym bardziej dziwiło go, dlaczego Hallowell zgodził się pomóc niejakiemu Wandermanowi, który absolutnie nie miał ambicji, by kiedykolwiek zostać Marine. Aubrey doszedł kolejny raz do tej niewiadomej, zebrał się na odwagę i unosząc się na łokciu, spytał:

— Gunny?

— No?

— Jestem… no… jestem bardzo wdzięczny, że pan się mną zajmuje, ale…

— Przejdź do rzeczy, Wanderman, bo tu emerytury doczekam. Teraz nie walczymy, więc cię nie zaboli, nawet jak powiesz coś naprawdę głupiego — ocenił z uśmiechem sierżant-major, widząc, że Aubreyowi słowa nie chcą przejść przez gardło.

Aubrey zarumienił się, ale zdołał także się uśmiechnąć i wypalił:

— Zastanawiałem się, dlaczego pan zadaje sobie tyle trudu.

— Mógłbym odpowiedzieć, że dlatego że ktoś musi — odparł po chwili zapytany. — Albo że dlatego, że nie lubię takich jak Steilman. Albo że nie chcę mieć na sumieniu dzieciaka, który ledwie zaczął się golić. Albo wymienić inny z tysiąca powodów. A tak naprawdę to dlatego, że Harkness mnie o to poprosił.

— Przecież… Doceniam szczerość, panie sierżancie, ale no… myślałem, że bosmanmat Harkness i Marines nie darzą się zbytnią miłością…

— I jeszcze nie tak dawno niewiele byś się mylił, ale to było zanim go nie oświeciło i nie ożenił się z Marine. Nie wytrzeszczaj tak oczu, bo ci zaszkodzi!… Co, nie powiedział ci?

— Nie… — przyznał wstrząśnięty Aubrey.

— A, ścichapęk i łajza pokładowa! Ożenił się i to z moją przyjaciółką, razem kończyliśmy szkolenie rekruckie. Co się zaś tyczy naszych wzajemnych stosunków wcześniej… wątpię, by ktoś z nas, byczych karków, miał tak naprawdę coś przeciwko niemu. Bo widzisz, Wanderman, to nigdy nie było nic osobistego. Harkness lubił się bić, a wybierając nas na przeciwników, utrzymywał sprawę w rodzinie, ale nie w najbliższej.

— Chce pan powiedzieć, że te wszystkie bitki, za które go degradowano… to było dla zabawy?!

— Przecież nie powiedziałem, że dobrze robił czy że był sprytny — odparł Hallowell z uśmiechem. — Co do degradacji, to z tego co wiem, przynajmniej połowę razy powodem były nie bójki, tylko przemyt i pokątny handel. Ale poza tym, to można tak ująć sprawę. Słuchaj i pomyśl, bo widzę, że dalej do ciebie nie dociera. Powinieneś już wiedzieć, jak walczymy na serio, a ćwiczyłeś prawie tyle samo z nim co ze mną. Przykro to przyznać, ale Harkness jest dobry jak na łajzę pokładową. Mało sztuki, ale kupa talentu wrodzonego i doświadczenia. Jak myślisz, czy ktoś taki mógłby dwadzieścia lat brać udział w sprowokowanych przez siebie bójkach i nie zginąć w którejś? Albo kogoś nie zabić, gdyby nie chodziło tylko o rozrywkę?… Zastanów się: gdyby to było na serio, ciągle ktoś byłby połamany, zmasakrowany i odratowany w ostatniej chwili, a nie licząc paru szwów i wstrząsów mózgu tu i tam nikomu nigdy nic się nie stało. Takie przypadki przez tak długi czas po prostu się nie zdarzają, Wanderman.

Aubrey przestał wytrzeszczać oczy i zamrugał nimi gwałtownie. Sam pomysł, że ktoś dla rozrywki może wszczynać bójkę z dużymi, wytrzymałymi i dobrze wyszkolonymi, a na dodatek zawsze mającymi przewagę przeciwnikami, był bardziej niż dziwny — był całkowicie niezrozumiały. Z drugiej strony zdawał też sobie sprawę, że sierżant-major ma rację, bo choć cuda mogły się zdarzać, to przecież nie stale, a rzeczywiście nie słyszał, by ktokolwiek w tych bójkach odniósł poważne obrażenia. Oznaczało to, że Harkness lubił taką rozrywkę, a Marines od początku o tym wiedzieli. Zresztą Hallowell był w jakiś sposób zadowolony, że Harkness wybierał właśnie Marines, jakby to był komplement!

Pomysł, choć na pierwszy rzut oka absurdalny, gdy się głębiej zastanowić, wcale taki nie był. Harknessa i Steilmana nie sposób było porównać — Steilman nie lubił walczyć, lubił krzywdzić i zadawać ból. I nie wybierał na przeciwników takich, którzy mogą mu się postawić, wybierał ofiary. A Harkness kochał wyzwania, chciał spróbować z kimś równym sobie albo i lepszym. Aubrey podejrzewał, że zapytany wyparłby się tego zdecydowanie, a przy okazji sklął pomysł i pomysłodawcę, ale nie oznaczało to, że nie jest to prawda.

A co najbardziej zaskakujące, Aubrey zaczynał rozumieć, że ktoś mógł chcieć się w ten sposób sprawdzić. Sam zawsze był niezły w sportach zespołowych i nawet by mu do głowy nie przyszło spróbować czegoś takiego jak sztuki walki, ale teraz, kiedy zaczynał mieć wyobrażenie, jak one wyglądają w praktyce, z zaskoczeniem stwierdził, że zaczynają mu sprawiać przyjemność. Po pierwsze, był w lepszej kondycji niż kiedykolwiek, ale nie to było najważniejsze — miał poczucie dyscypliny i jakieś wewnętrzne przekonanie o słuszności podjętej decyzji. Jak dotąd wszystko, czego się nauczył, ukazywało i udowadniało, ilu rzeczy jeszcze nie wie, a nauka była cięższą pracą niż cokolwiek dotąd, ale właśnie dlatego postępy sprawiały znacznie większą satysfakcję. A obaj nauczyciele jak dotąd jednego nauczyli go naprawdę skutecznie: że siniak czy zwichnięcie nie są końcem świata. Uzupełniali się zresztą znakomicie — Hallowell uczył go technik i wytrzymałości, Harkness zaś, jak najskuteczniej trafić przeciwnika w najczulsze miejsce najmniejszym wysiłkiem. Różnica brała się zapewne stąd, że Harkness był samoukiem, nie znającym do końca żadnego stylu, za to z przebogatym doświadczeniem praktycznym.