Gdzieś w głębi duszy nadal czuł strach, gdy przypomniał sobie jej lodowaty głos i jeszcze zimniejsze oczy. Nie krzyczała, nie wyzywała go jak inni, których przez te wszystkie lata wyprowadzał z równowagi. Nawet nie użyła jednego przekleństwa. Po prostu patrzyła na niego tak pełnym obrzydzenia wzrokiem, że strach go obleciał. A mówiła prosto i zwięźle rzeczy, których nie miała prawa mówić, ale poza nim nikt tego nie słyszał. A to, co usłyszał, wywołało jego strach. Próbował sam przed sobą zaprzeczyć jego istnieniu, ale nadal się bał i nienawidził tego. Tylko jedna osoba zdołała dotąd wzbudzić w nim podobny lęk, ale MacBride udowodniła, że nie żartuje, bo stłukła go tak, że nadal to pamiętał.
I dlatego przestał myśleć, a zaczął działać, bo wiedział, że MacBride w jednym miała rację — Harrington była groźniejsza od wszystkich bosmanów floty. Sama mu powiedziała, że jest granica, za którą przestają obowiązywać przepisy i dowody, a on jest o krok od jej przekroczenia. Ponieważ nie miał najmniejszego zamiaru zmienić swego postępowania, chciał być jak najdalej od niej i od MacBride, kiedy się dowiedzą, że zrobił ten krok.
Bo mimo tych obaw Randy Steilman był przekonany, że wszystko, co sobie zaplanował, musiało się udać i tak poważnie to nikt nie mógł mu nic zrobić. Nie było to logiczne, biorąc pod uwagę, ile razy siedział i był degradowany, ale to były drobne przeciwności i żadna z kar, jakie otrzymał, nie była nawet zbliżona do tego, jak on ukarałby innych, gdyby sytuacja się odwróciła. I dlatego uważał, że nikt nie może mu zaszkodzić. Nie było to przekonanie racjonalne, ale instynktowne, nad którym nigdy się nie zastanawiał — i dlatego był tak niebezpieczny. Co prawda jeszcze nikogo nie zabił, ale był przekonany, że może to zrobić… i tym razem miał ten zamiar.
I prawdę mówiąc, nie mógł się tego doczekać. Będzie to ostateczny dowód jego władzy, a równocześnie pożegnalny prezencik dla Królewskiej Marynarki, której serdecznie nienawidził. Był dopiero w czwartym roku swej drugiej tury, a nigdy w życiu nie zaciągnąłby się powtórnie, gdyby się spodziewał, że ta zasrana wojna rzeczywiście wybuchnie. Tak na dobrą sprawę to nie bardzo wiedział, dlaczego w ogóle to zrobił — pewnie dlatego, że był to jedyny sposób życia, który tak naprawdę znał. Nie zastanowiło go też, dlaczego RMN przyjęła ponownie kogoś z takim przebiegiem służby. W normalnych warunkach ktoś o takim podejściu do dyscypliny nie miałby cienia szansy na ponowny zaciąg, ale ponieważ Steilman się nad tym nie zastanawiał, nie przyszło mu do głowy, że w przeciwieństwie do niego Royal Manticoran Navy wiedziała, że wojna wybuchnie, i dlatego obniżyła wymagania w stosunku do personelu, wiedząc, jak szybko i w jakich ilościach będzie go potrzebowała.
Natomiast ledwie się dowiedział o wybuchu wojny, przyszło mu naturalnie do głowy, że może zostać zabity, a fakt, że lista ofiar RMN była znacznie krótsza niż w Ludowej Marynarce, niczego nie zmieniał. Tym bardziej, że ostatnio lista ta zaczęła się niepokojąco wydłużać. Podstawową sprawą było to, iż Randy Steilman nie widział absolutnie żadnego powodu, by ginąć za Królową i Królestwo.
I dlatego decyzja o dezercji była naturalną konsekwencją, ale od jej realizacji powstrzymywał go dotąd pewien szczegół. Otóż karą za dezercję w czasach pokoju było trzydzieści lat więzienia, w czasie wojny zaś pluton egzekucyjny, a na spotkanie z tym ostatnim nie miał najmniejszej ochoty. Co gorsza, wojenne przydziały i dyslokacje okrętów poważnie utrudniały dezercję, a zaostrzone przepisy bezpieczeństwa znacznie ograniczały możliwości nielegalnego opuszczenia okrętu. Steilman nie należał do mile widzianych członków załogi żadnego okrętu, szczególnie zaś niewielkiego, jak niszczyciel czy lekki krążownik, na których szczególnie liczyło się zgranie załogi. Dlatego wylądował na okrętach liniowych, ale te pogrupowano w eskadry i nie brały one udziału w patrolach, a nikt przy zdrowych zmysłach nie próbował dezerterować z Królewskiego Okrętu na terenie Gwiezdnego Królestwa. Tymczasem w eskorcie konwojów czy patrolach antypirackich uczestniczyły jedynie lekkie jednostki, a więc tylko one zawijały do obcych portów dających możliwość zniknięcia po dezercji.
A teraz był na pokładzie takiego właśnie okrętu…
W pierwszym momencie był przerażony, gdy dowiedział się o przeniesieniu na okręt Honor Harrington. Reszta idiotów mogła sobie podziwiać „Salamandrę” i zachwycać się, jakim to wspaniałym dowódcą jest ta maniaczka. Dla niego istotne było co innego — straty, jakie od czasu placówki Basilisk ponosiły załogi dowodzonych przez nią okrętów. Może i nikt inny nie zdołałby dokonać tego co ona, może miałby jeszcze większe straty, ale to nie było ważne. I nawet to, ile pryzowego zarobili ci, którzy przeżyli (bądź spadkobiercy pozostałych), tego nie równoważyło. Steilman lubił pieniądze, ale trup nie był w stanie ich wydać, a spadkobierców miał w nosie. Informacja, że MacBride jest bosmanem na Wayfarer, tylko pogorszyła sprawę. Dopóki nie dowiedział się, w jakim rejonie mają operować.
Ze wszystkich miejsc w znanej galaktyce, Konfederacja Silesiańska była najlepsza dla kogoś, kto chciał zniknąć. A zwłaszcza dla kogoś z jego doświadczeniem zawodowym i całkowitym brakiem skrupułów. Randy Steilman doszedł do wniosku, że znalazł się po niewłaściwej stronie — zamiast walczyć z piratami, powinien się do nich przyłączyć. A prędzej czy później Wayfarer znajdzie się w miejscu, w którym stanie się to możliwe.
Zaplanował sobie wszystko starannie, zbierając informacje o okrętach wchodzących w skład grupy i o zasadach ich operowania. Wiedział dzięki temu znacznie więcej o ich mocnych stronach i słabościach, niż ktokolwiek mógłby podejrzewać, zrobił też kopie tylu instrukcji technicznych, ilu tylko mógł, (co było sprzeczne z regulaminem), w czym pomogła mu Snowforth mająca specjalność technika komputerowego. Ciekawiło go, ile attache wojskowy Ludowej Republiki zapłaci mu za te informacje. Nagrania miał w swojej szafce i nie przewidywał żadnych problemów z wywiezieniem ich z okrętu. Problem stanowiło wydostanie się zeń.
Aby to osiągnąć, potrzebował Stennisa i Illyushina, bo obaj mieli przydziały do sekcji podtrzymywania życia, a do niej należała kontrola i utrzymanie w gotowości kapsuł ratunkowych. W przypadku konieczności opuszczenia okrętu w wyniku uszkodzeń bojowych niewielu członków załogi miało szansę się uratować, ale jeśli nie eksplodował on niespodziewanie, zawsze jakaś grupa wychodziła z tego z życiem. I dlatego właśnie każdy statek czy okręt wyposażone były w kapsuły ratunkowe. Tym bardziej, że nie tylko zniszczenia bitewne mogły stać się powodem do opuszczenia okrętu przez załogę.
W przestrzeni były to po prostu niewielkie pojazdy umożliwiające przeżycie i zaopatrzone w transpondery o sygnałach znanych wszystkim stronom konfliktu, tak by po zakończeniu walki zwycięzca był w stanie je odszukać i pozbierać. Natomiast miały także napęd i zostały tak skonstruowane, by mogły samodzielnie wlecieć w atmosferę i lądować na powierzchni planety, na wypadek gdyby takowa znajdowała się wystarczająco blisko miejsca katastrofy.
Pod jego kierownictwem Snowforth zbudowała, a Stennis i Illyushin zamontowali niewielkie urządzenie w obwodach monitorujących kapsułę 184. Kiedy przyjdzie właściwy moment, zostanie ono włączone i będzie uparcie meldowało, że dziesięcioosobowa kapsuła nadal jest na miejscu gotowa do użycia, podczas gdy w rzeczywistości będzie ona zupełnie gdzie indziej. Aby móc z niej skorzystać, należało wywołać jakieś zamieszanie, by wszyscy byli zajęci czym innym niż śledzenie niewielkiego echa radarowego oddalającego się od okrętu. Jak to osiągnąć, także wymyślił i wraz z Coulterem zbudowali bombkę przewidzianą dla dziobowego pierścienia napędu. Nie była wielka, ale wystarczyła, by uszkodzić dwa generatory węzłów alfa. Energia uwolniona przy tej okazji wywoła wystarczające zamieszanie nie tylko w przedziale dziobowym, ale na całym okręcie, by pięć osób nie będących wówczas na wachcie zdołało niepostrzeżenie dostać się do kapsuły 184 i odlecieć ku lepszej przyszłości.