– Zacni chrześcijanie… – wybąkał niepewnie Villon. – Cóż wy takiego czynicie? Po cóż w piecu palicie, cni samarytanie niebiańscy?
Na dźwięk słów poety draby posłały mu niechętne spojrzenia, po czym jęły pracować jeszcze szybciej. Z wolna wzrok łotra przyzwyczajał się do ciemności. Najpierw dostrzegł, że znajdował się w wilgotnym, paskudnym lochu, a potem, iż poza dwoma posępnymi, małodobrymi i małomównymi jegomościami znajdowało się tutaj jeszcze kilka osób.
Wyższy z pachołków wyciągnął rozpalony stempel z ognia. Z paskudnym uśmiechem na porowatej i pryszczatej gębie podszedł do poety. Wówczas jeden z nieznajomych, pozostających dotąd w cieniu, zbliżył się, a blask białego żelaza wydobył z mroku jego posępną brodatą twarz, złoty łańcuch zwieszający się z grubego karku i atłasowe zwieńczenia bogato wykończonej robe.
– Dobra… – wydyszał poeta, chcąc choć odrobinę zyskać na czasie, gdyż bez wątpienia każda sekunda miała teraz wagę góry złota. – Przekonaliście mnie! To wystarczy. Będę gadał!
Brodaty czowiek dał znać katu. Pachołek rozerwał koszulę na boku łotra. Villon poczuł, jak wzdłuż pleców spływają mu zimne strużki potu. Spodziewał się sądu, przesłuchania, pytań, ale nie tego, że nieznajomi od razu przejdą do rzeczy.
– Jestem Hugon de Comestor – rzekł cicho brodacz. Jego głos był dostojny i szlachetny, nawykły do rozkazywania. – Konetabl bractwa Montes-Payes, którego ci oto mieszczanie Carcassonne poprosili o pomoc w ujawnieniu prawdy o wydarzeniach, jakie ostatnio miały tu miejsce. Chcę wiedzieć, ilu was jest, kto za wami stoi, czego chcecie i dlaczego wybraliście sobie to zacne miasto na odprawianie wszetecznego czarostwa?!
– Wybaczcie, panie – poeta chrząknął – ale chyba się przesłyszałem. Ja jestem poczciwym i lichym żaczyną, co się zwie François Villon. Nie mnie się mieszać do waszych rycerskich spraw… Ja tylko zarabiam na chleb poczciwą pracą, imając się rzemiosła…
– Jesteś złodziejem, szelmą i skończonym obwiesiem! – warknął konetabl. – Znam cię dobrze, parszywy igrcu, synu maciory i Żyda! Gdyby nie łaska paryskiego parlamentu, układałbyś teraz rymy dla gawronów, komediancie! Gadaj zatem, dlaczego wywołałeś już dwa poważne kataklizmy w Carcassonne?! Mów, a unikniesz bólu.
Villon zwilżył wargi.
– Obawiam się, wielmożny panie, że niewiele się ode mnie dowiecie. A to z tej przyczyny, że to nie ja zrzuciłem dzwon z wieży, nie mam takoż nic wspólnego z poprzednimi, godnymi ubolewania katastrofami.
– Od przeszło niedzieli miastem wstrząsają diabelskie kataklizmy. Najpierw na ulicach pojawiły się żebrzące okaleczone dzieci, które poczęły przepowiadać siedem klęsk i nieszczęść zapowiadających nadejście rzekomej Bestii, która zniszczy Carcassonne. Wszyscy puszczali to mimo uszu, wydarzyły się jednak dwie z zapowiadanych katastrof. Kilka dni temu doszło do wybuchu i groźnego pożaru w warsztacie konwisarza. Zginęło ponad czterdziestu mieszczan, czeladników i pachołków. Dziś doszło do katastrofy w katedrze. Przed wszystkimi tymi wydarzeniami na murach pojawiały się diabelskie znaki – wydrapane rzymskie cyfry siedem i sześć. Chcę zatem, do stu piorunów, wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Kto za tym stoi? Komu zależy na śmierci mieszczan? Gadaj, do której heretyckiej sekty należysz!
– Obawiam się, że was zmartwię, szlachetny panie – jęknął Villon. – Jestem zacnym i pobożnym chrześcijaninem.
– Wiedziałem! – sapnął konetabl. – A zatem jesteś szpiegiem Anglików, czyż nie tak? A może czynisz tę wszeteczną robotę za pieniądze Burgundczyków?!
– Czy działacie w imię inkwizycji, wielmożny panie? – zapytał Villon. – Jeśli tak, to zgoła niewiele mogę powiedzieć o tych wydarzeniach. A to z prostej przyczyny: nie mam z nimi nic wspólnego. Nadmienię wszakże, że jestem pobożnym, skromnym i niezwykle pracowitym człowiekiem, przystępuję co roku do komunii, spowiadam się, wierzę także w święty i apostolski Kościół rzymski, a takoż w stolicę Piotrową i Ojca Świętego – chwalić Boga, że mamy go znowu jednego, a nie trzech… Nigdy nie zdarzyło mi się okraść duchownego, nie należę takoż do szatańskiej wspólnoty Waldensów, nie byłem nigdy begardem ani pseudoapostołem, ani też poplecznikiem występnych manichejczyków. Co tydzień nawet modlę się, aby wszeteczny Waldez i Dulcyn smażyli się w piekle aż do dnia Sądu Ostatecznego. A w zeszłym roku dałem nawet datek kwestarzom, co zbierali na drewno pod ich kocioł! Nie jestem takoż przechrztą ani żydem, a to ostatnie udowodnić mogę w każdej chwili, jeśli wam, Panie, odwagi starczy, by sprawdzić, czy członek wstydliwy naprawdę posiadam w całości. Zapewniam jednak, że nie brakuje mu ani kawałka. Nadmienię takoż, iż jako pobożny chrześcijanin nawet baby chędożę jak Pan Bóg przykazał, a nie w jakowejś zwierzęcej pozycji, którą wszetecznicy zwą na raka…
– Zamknijże się, szelmo, i posłuchaj! – przerwał Villonowi konetabl. – Nie jesteśmy inkwizycją, ale szlachetnie urodzonymi patrycjuszami z miasta, którzy nie chcą, aby w całą sprawę wmieszali się ci przeklęci dominikanie. Minęły wieki od czasów, gdy Simon de Montfort wypalił ogniem i żelazem herezję katarską w tej ziemi. A ponad stulecie od czasu, gdy Bernard Gui rozprawił się z Autierami, którzy chcieli odnowić tutaj bezbożne praktyki katarów. Od prawie trzydziestu lat, to jest od czasu, gdy jego wielebność inkwizytor Świętego Oficjum Jean Duprat zdemaskował bandę tej diablicy Mabille de Marnac, nie zapłonął tu ani jeden stos! Mieliśmy spokój, rządziliśmy się sami. I nie pozwolimy, aby jakiś czarnoksiężnik lub banda przeklętych burgundzkich czy aragońskich bękartów urządzali sobie krwawe igrzyska w naszym mieście!
– Chcemy schwytać tych, którzy są odpowiedzialni za kataklizmy, zanim inkwizycja rozpęta piekło w mieście – rzekł niski, barczysty człek w kosztownym kołpaku i kożuchu, który teraz wyłonił się z cienia. – W mieście przebywa wielebny Nicholas Jacquier, inkwizytor papieski. Lada chwila zacznie się śledztwo, a wtedy nam wszystkim zrobi się ciepło.
– Zostałeś schwytany na miejscu ostatniej zbrodni, kiedy schodziłeś z wieży, z której urwał się dzwon. Jesteś jedynym podejrzanym, jakiego mamy. Mów tedy, kto stoi za tymi zbrodniami, a unikniesz bólu. Okrutnego bólu, Villon.
– Jestem niewinny! – jęknął poeta. – Zapewniam was, zacni mieszczanie, że nie mam z tym nic wspólnego.
– A ja zapewniam cię, Villon – syknął konetabl – że nie wiesz jeszcze, jak kruche i podatne na cierpienie jest ludzkie ciało. Jak łatwo je uszkodzić, zniszczyć czy urazić. Jak delikatne są żyły i mięśnie. Jak łatwo łamią się kości i wyrywają ścięgna.
– Jestem niewinny!
Hugon de Comestor skinął na kata. Ów zbliżył rozpalony stempel do boku poety. Villon na wszelki wypadek wrzasnął.
– Skoro jesteś niewinny, to co robiłeś w katedrze?
– Szuka… Szukałem garbu… garbusa.
– Kogo?!
– Słyszałem, że w katedrze służy karzeł, garbus… Chciałem z nim zagadać.
– Łże! – rzucił jeden z zakapturzonych mieszczan. – Nie ma nikogo takiego w naszym kościele.
– Na rany Chrystusa! – zajęczał poeta. – Niechaj mi członek wstydliwy odpadnie, jeśli kłamię!
– Dlaczego go szukałeś?
– Chciałem go zapytać, dokąd pojechała pewna… meretryca, do której mam sprawę.
– Cóż to za meretryca?
– Niejaka Marion, wszeteczna niewiasta. Służyła w zamtuzie u starego Augota…
– Czego chciałeś od tej kurwy?
Villon milczał. Kat dotknął rozpalonym żelazem jego boku. Poeta wrzasnął jak potępieniec skazany na wieczystą pokutę w towarzystwie Belzebuba i Asmodeusza.
– Zostawiłem u niej dziesięć złotych skudów – skłamał. – Chciałem je odebrać. Tymczasem ona znikła i…